Menu

Gruzja i Armenia - kraje Zakaukazia tak podobne i zarazem tak różne. Leżące już w Azji, mające jednak aspiracje europejskie. To tutaj tkwią korzenie chrześcijańskiej Europy. Na ludzi ciekawych świata czekają tu prastare monastyry i twierdze, tajemnicze chaczkary i wiejskie wieże obronne. Rozpoczynamy zatem i my naszą wędrówkę...

 

Dzień 1  - 25.06.2018 r. /poniedziałek/

Godzina 15.00 została nam wyznaczona jako „godzina zero”. Zebrawszy więc wszystkich pielgrzymów, którzy rozpoczynali podróż z parkingu przy garbowskiej świątyni, wyruszyliśmy w wielką i długą przygodę. 12 dni poza domem, poza parafią, poza Polską...

Strugi deszczu żegnały nasz autokar, który obierając kurs na stolicę, szybko stracił ze swego pola widzenia strzeliste wieże naszego kościoła. Już po 3,5 godzinnej podróży dotarliśmy na lotnisko im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Tutaj spotkaliśmy się wszyscy: uczestnicy w komplecie oraz p. Basia – przedstawiciel Biura „Patron Travel” – nasz pielgrzymkowy pilot.

Nie mogło być innej formy rozpoczęcia pielgrzymki, niż Msza św. sprawowana w lotniskowej kaplicy przez czterech kapłanów – bo taka była duchowa opieka tej pielgrzymkowej grupy. Już wtedy modliliśmy się słowami św. Faustyny: Dopomóż mi, o Panie, aby oczy moje były miłosierne, bym nigdy nie podejrzewała i nie sądziła według zewnętrznych pozorów, ale upatrywała to, co piękne w duszach bliźnich, i przychodziła im z pomocą” /Dzienniczek, 163/. Tak chcieliśmy przeżywać ten wspólny czas pielgrzymowania.

Po Mszy św. – formalności związane z wylotem: dokumenty, karty pokładowe, nadanie bagażu..., jedna, druga, trzecia kontrola... i już byliśmy gotowi do wejścia na pokład samolotu Boening 737, który miał nas w miarę szybko przetransportować do Tbilisi – stolicy Gruzji, oddalonej od nas ponad 2.500 km.

Pośród nocy, ok. godz. 23.00, kapitan Wiesław Kukwa zaprosił nas do wspólnego, ponad 3,5 godzinnego lotu. Wznieśliśmy się w nocne przestworza, zostawiając szybko pod sobą światła tętniącej życiem stolicy...

Dzień 2  - 26.06.2018 r. /wtorek/

         Gdy nowy dzień już świtał, samolot PLL LOT wylądował w międzynarodowym porcie lotniczym położonym w pobliżu Tbilisi, na wschód od miasta.

Byliśmy w Gruzji - państwie położonym w Kaukazie Południowym, prawie 4,5-krotnie mniejszym od Polski /69,7 tys. km²/, liczącym ok. 4,5 mln ludności. Gruzja graniczy na północy z Rosją, na wschodzie z Azerbejdżanem, a na południu z Armenią i Turcją; zachodnią granicę kraju wyznacza wybrzeże Morza Czarnego. Stolicą jest Tbilisi. I właśnie tutaj rozpoczynaliśmy nasz nowy dzień, przesunąwszy wskazówki zegarków o dwie godziny do przodu.

Na lotnisku czekali już na naszą grupę Gruzini: Nika – nasz przewodnik i Kacha – kierowca autokaru, który miał być z nami również w Armenii – aż do końca pielgrzymki. Z obserwacji miasta szybko wywnioskowaliśmy, że sami nie jesteśmy w stanie prawie niczego tutaj przeczytać. Dobrze, że nasz przewodnik mówił po polsku. Zdecydowana większość napisów, to język gruziński – niepodobny ani do liter łacińskich, ani do cyrylicy... Alfabet gruziński, to jeden z czternastu zatwierdzonych alfabetów. Badacze skłaniają się ku teorii powstania alfabetu gruzińskiego w IV wieku po Chr., na bazie pisma greckiego i syryjskiego, w celu propagowania chrześcijaństwa. Mimo, że alfabet ma 33 litery, i tak nie potrafiliśmy odczytać żadnej z nich.

Zanim dotarliśmy do hotelu, mieliśmy okazję zetknięcia z miłym polskim akcentem. Trasa autokaru do hotelu prowadziła m. in. ulicą Lecha Kaczyńskiego, a w niewielkim parku po lewej stronie mogliśmy zobaczyć popiersie naszego śp. Prezydenta. Jedna i druga pamiątka, to wyraz ogromnej wdzięczności Gruzinów za to, co dla nich zrobił. Otóż 12 sierpnia 2008 r., gdy Rosja zaatakowała zbrojnie ten mały kraj i wojska rosyjskie były już 30 km od Tbilisi, Prezydent Lech Kaczyński zebrał prezydentów Estonii, Litwy i Ukrainy oraz premiera Łotwy i udał się wraz z nimi do Gruzji. „Lecimy do Gruzji, by solidaryzować się z narodem, który padł ofiarą agresji” – mówił tuż przed wylotem. Nie mogąc wylądować ani w Rosji, ani w Gruzji, ani w Turcji, wylądowali w Azerbejdżanie, stamtąd dotarli do Tbilisi, by stanąć ramię w ramię z broniącym się przed agresją narodem. Jeśli więc dziś Gruzini traktują nas tak serdecznie, to tamta nocna wizyta Prezydenta Polski sprzed 10 lat, jest jedną z przyczyn ich wdzięcznej pamięci.

         W naszym podróżowaniu dotarliśmy do hotelu DOLABAURI, w którym czekały nas 2 noce, a właściwie jeden przedpołudniowy odpoczynek i kolejna noc. Odpoczynek po nieprzespanej nocy okazał się zbawienny. Ale kiedy wybiła godz. 13.00, rozpoczęliśmy realizację programu. Co można zwiedzać w kraju, który chrześcijaństwo przyjął już w IV w., który ze wszystkich stron był napadany, który wreszcie zawiera w swych granicach sporą część łańcucha gór Kaukaz? Można tu zatem zwiedzać i podziwiać wspaniałe widoki gór, twierdze i fortyfikacje obronne oraz liczne klasztory i kościoły, w których kwitło i kwitnie życie duchowe chrześcijańskiego Wschodu.     

Pierwszą z wyróżniających się gołym okiem atrakcji była dla nas – katedra Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego, siedziba Katolikosa – Patriarchy Gruzji. Jest ona położona na wzgórzu św. Eliasza w centrum Tbilisi. Sobór w Tbilisi jest trzecią, co do wielkości, spośród świątyń prawosławnych na świecie, a największą w Gruzji. Świątynia ta została zbudowana z żółtego piaskowca. Ma wysokość 68 m (nie licząc krzyża na kopule). Wymiary 77 x 65 m. Powierzchnia świątyni wynosi 5.000 m². Wewnątrz znajduje się 11 ołtarzy. Budowę rozpoczęto w 1995 r. z zamiarem uczczenia 2000-lecia chrześcijaństwa. Później budowę przerwano z powodów ekonomicznych, ale w 2000 r. na nowo ją wznowiono. W 2004 r. dokonano uroczystej konsekracji soboru nadając mu wezwanie Świętej Trójcy.

Podróżując po Gruzji warto zaznaczyć, że jest to kraj chrześcijański, ale nie katolicki. Religią dominującą w tym kraju jest Gruziński Kościół Prawosławny i Apostolski. Gruzini wyprowadzają początki swojej wiary od Apostoła Andrzeja, który powołał w Atskuri pierwsze na ziemiach gruzińskich chrześcijańskie biskupstwo. Najwyższa władza w Kościele należy do Świętego Synodu, na którego czele stoi Katolikos-Patriarcha całej Gruzji (od 1977 r. jest nim Eliasz II, który nosi równocześnie tytuł arcybiskupa Mcchety i Tbilisi).

Jednakże za rzeczywistych misjonarzy Gruzji uchodzą św. Nina (Nino), św. Mirian Król i św. Nana Królowa. Wszyscy oni działali na przełomie III i IV w. Nina pochodziła z Kapadocji (dziś Turcja), ale przybyła do Gruzji z Jerozolimy na polecenie Matki Bożej, która jej się objawiła i wysłała z misją na Kaukaz. Zastała tam kraj pogański.

Święta Nina jest bohaterką wielu legend. Jako niewolnica trafiła na początku IV wieku do Gruzji. Była chrześcijanką, a żyła wśród pogan. Miała jednak dar, którym potrafiła ich zjednać. Pani, której służyła, zachorowało dziecko. Nikt nie potrafił mu pomóc i zrozpaczeni rodzice kazali niewolnicy czuwać w nocy przy kolebce. Ona przytuliła niemowlę, okryła je własną suknią, zaczęła się gorąco modlić i dziecko wyzdrowiało. Wieść o tym rozeszła się szybko i do Niny zaczęli przychodzić ludzie chorzy z całego miasta. Gdy o darze Niny usłyszała sama królowa, od dawna już poważnie chora, wezwała ją do siebie. Nina odpowiedziała jednak, że jako niewolnica nie jest godna, by pojawić się w pałacu. Wówczas władczyni udała się do niej. Nina okryła ją suknią, wzniosła modły i królowa wyzdrowiała. Królowa nie wiedziała, jak ma dziękować swej zbawczyni. Król wysłał Ninie złoto i srebro, lecz ona kazała wszystko odesłać z powrotem. Nie mnie macie dziękować – powiedziała – lecz Chrystusowi. Z początku gruziński monarcha wzdragał się z przyjęciem chrztu, mimo tak niezbitych dowodów mocy Zbawiciela. Legenda głosi, że potrzebował jeszcze jednego cudu. Podobno pewnego razu zabłądził w lesie na polowaniu i przerażony przyrzekł, że nawróci się, jeśli odnajdzie drogę do zamku. Wówczas mgły się rozstąpiły, zaświeciło słońce, a władca, powróciwszy bezpiecznie, natychmiast spełnił swą obietnicę i wezwał Ninę, by oświeciła go i jego małżonkę w kwestiach wiary.

Z wdzięczności za to, spełniając daną wcześniej niewolnicy obietnicę, król nawrócił się na chrześcijaństwo. Wraz z nim królowa, a w ślad za nimi cały gruziński naród.

Kościół gruziński obdarzył ich później tytułem “Równych Apostołom”.

W odróżnieniu od sąsiedniej Armenii, która już w 301 r. ogłosiła - jako pierwszy kraj świata - chrześcijaństwo religią państwową, w wypadku Gruzji trudno jest podać dokładny rok chrystianizacji. Przyjmuje się, że nastąpiło to - jeśli oczywiście pominąć wcześniejsze, legendarne przekazy o działalności tam Apostołów - między 320 a 340 rokiem. Najczęściej przyjmuje się 337 r.

Powróćmy jednak na szlaki naszego pielgrzymowania. Nawiedziwszy nową katedrę Świętej Trójcy, dotarliśmy w pobliże starówki z VI w. Zatrzymując się u stóp świątyni Metechi, podziwialiśmy panoramę Tbilisi - miasta położonego wzdłuż doliny rzeki Kura i rozpostartego dumnie na okolicznych wzgórzach. Tutaj historia miesza się z nowoczesnością, wielowiekowe budowle sąsiadują z futurystyczną wręcz architekturą zrealizowaną na początku XXI w. w czasach prezydentury Micheila Saakaszwilego. Znawcy nie są do końca ukontentowani tą harmonią artystyczną. Warto jednak popatrzeć na starą twierdzę Narikala z XVI w., na górujący nad całym wzniesieniem monumentalny posąg Matki Gruzji. Ten widoczny z daleka 20-metrowy posąg kobiety jest usytuowany na szczycie grzbietu górskiego Sololaki w najstarszej, zachodniej części miasta, niedaleko twierdzy Narikala. Statua jest symbolem Tbilisi. Patrzy ona w kierunku miasta, trzymając w lewej ręce puchar wina, a w prawej miecz. Winem Matka Gruzja wita przyjaciół, natomiast miecz przeznaczony jest dla wrogów.

Przesuwając się dalej w prawą stronę schodzimy w naszym patrzeniu w dolinę rzeki Kura, której dwa brzegi łączy nietypowy most wybudowany w 2010 roku „Most Pokoju” - kładka dla pieszych z nowoczesnym i zapadającym w pamięć zadaszeniem. Most nie cieszy się zbytnią sympatią mieszkańców Tbilisi, którzy nazywają go złośliwie "podpaską". Na naszym brzegu rzeki zbudowano też nowoczesną budowlę przypominającą kształtem dwie połączone tuby, których wnętrza pełnią funkcję koncertowo-wystawienniczą. Są charakterystyczne, ale czy piękne...?

Wróćmy zatem do historii. Przed nami świątynia Metechi – świątynia Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Została zbudowana w XIII wieku za panowania króla Dymitra II w pobliżu dawnej rezydencji królewskiej nad skalistym urwiskiem wznoszącym się nad rzeką Kurą. Pierwotnie kościół był otoczony przez budynki rezydencji królewskiej. Carowie rosyjscy urządzili w rezydencji prochownię, potem więzienie. Po 1921 r. bolszewicy więzili w nim swoich przeciwników. A w czasach ZSRR w kościele urządzono teatr dla młodzieży. Dopiero w 1988 r. świątynię zwrócono Gruzińskiemu Kościołowi Prawosławnemu. Dzisiaj cerkiew z zewnątrz opasana jest pajęczyną rusztowań, a wewnątrz przywrócona dla kultu /ikonostas, ikony.../.

W 1967 przed kościołem na skraju tarasu ustawiono konny pomnik króla Wachtanga I Gorgasali, dzieło rzeźbiarza Elgudży Amaszukelego.

         Pozostawiamy jednak to miejsce, by wędrować dalej. Z pomocą kolejki linowej przedostajemy się ponad doliną rzeki Kura na szczyt górskiego grzbietu Sololaki, aby stanąć u stóp monumentu Matka Gruzja. Jacy my jesteśmy malutcy w zestawieniu z tym 60-letnim kolosem, który powstał w 1958 z okazji jubileuszu 1500-lecia Tbilisi.

Wędrujemy więc dalej. Schodząc w dół najpierw zostawiamy po prawej stronie Narodowy Ogród Botaniczny Gruzji. Początkowo - widok doliny pokrytej zielenią drzew, potem trasa wzdłuż murów twierdzy Narikala. Można było pomyśleć, że nic nas już tutaj nie zaskoczy, a po ogrodzie odbędziemy sobie po prostu przyjemny spacerek. Ale to, co czekało na nas na samym jego końcu, było wręcz fascynujące: ogromny wodospad spadający spod wzgórza, na którym znajduje się Twierdza Narikala; na szczycie ścian kanionu jakby przyklejone budynki, zwisające wręcz nad przepaścią; poniżej - piękny, biały, kamienny most – trochę przypominający ten w Mostarze nad rzeką Neretwą w Bośni i Hercegowinie. Któż mógł przypuszczać, że w stolicy, prawie w samym centrum, można znaleźć takie miejsce...

         Schodząc jeszcze niżej, odwiedzamy meczet oraz pięknie utrzymane budowle, których ornamentyka jednoznacznie wskazuje na wpływy tureckie.

Wreszcie dochodzimy do tbiliskich łaźni siarkowych - Abanotubani. Pojawiły się one tutaj podczas panowania Persów w VI w. po Chr. Znajdują się w najstarszej dzielnicy - Abanotubani. Niestety /a może na szczęście/ obejrzeliśmy tylko z zewnątrz te ceglane budowle z charakterystycznymi płaskimi, czerwonymi, kamiennymi kopułami. Podobno, komu niestraszny jest zapach zepsutych jaj, albo panie kąpielowe, które bez litości biją po plecach mokrymi szmatami /tzw. masaż/, jeżeli kto ma do wypocenia nadmiar gruzińskich przysmaków i alkoholu - to te banie są dla niego zdecydowanie odpowiednim miejscem. Nas ta przyjemność ominęła.       Skorzystaliśmy jednak z innej formy przyjemności – chwili odpoczynku w gorącej porze dnia.

         Krótka regeneracja sił wystarczyła, aby wrócił nam na nowo zapał zwiedzania. Tym razem na naszej trasie pojawiła się synagoga - Wielka Synagoga w Tbilisi, zwana Sefardyjską albo synagogą żydów z Achalciche. Została zbudowana z cegły w latach 1904-1911, czyli w czasach budowy kościoła w Garbowie. Mieliśmy okazję wejść nawet do wysokiej sali modlitewnej, używanej wyłącznie podczas szabatów, większych świąt i festiwali. Ściany i sufit większej sali zostały pomalowane motywami geometrycznymi, biblijnymi wersetami oraz modlitwami.

         Kolejne miejsce, które nawiedziliśmy to katedra Sioni zbudowana na Starym Mieście. Pierwszą świątynię chrześcijańską wzniósł na tym samym miejscu w V w. król Karti Wachtang I Gorgasali. Jej nazwa wywodzi się od góry Syjon w Jerozolimie. Obecna konstrukcja pochodzi z przełomu XI i XII wieku. Jest jedną z najważniejszych świątyń Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. W katedrze przechowywany jest krzyż św. Niny, uznawany za najcenniejszą relikwię Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Replikę krucyfiksu można zobaczyć na ścianie, na lewo od ikonostasu. Oryginał też znajduje się w świątyni, ale nie można go oglądać.

Do 2004 r. w katedrze znajdowała się siedziba patriarchy Eliasza II. Wówczas została ona przeniesiona do soboru Trójcy Świętej, w którym byliśmy dzisiaj tuż po południu.

         Idąc dalej mieliśmy okazję przechodzić obok przyulicznych straganów, wśród których wyróżniały się wiszące czurczele – nam przypominające wiszące, różnokolorowe świece. Tymczasem czurczela to gruziński przysmak narodowy, zwany również gruzińskim snickersem. Jak powstają czurczele? Orzechy włoskie lub ziemne naciąga się na nitkę i zalewa sokiem winogronowym zagęszczonym mąką. Można do niej także użyć migdałów, orzechów laskowych, rodzynek, nasion moreli czy też brzoskwiń. Jako syrop stosuje się sok z jabłek, granatów, moreli i innych owoców /stąd różne kolory/.

         Wiszące i kuszące łakocie nie zwiodły nas jednak z obranej drogi. Szliśmy wytrwale przed siebie, póki nie stanęliśmy u bram katolickiej katedry pw. Wniebowzięcia NMP. Tutaj mieliśmy dzisiaj sprawować Mszę św. W koncelebrowanej Mszy św. uczestniczył także ks. Andrzej Graczyk – polski kapłan z archidiecezji gnieźnieńskiej, pracujący od dwudziestu lat w Gruzji. On także przybliżył nam sytuację katolików w Gruzji oraz niesamowite dzieje katolickiej katedry. W czasach ZSRR była ona najpierw archiwum NKWD, potem – salą koszykówki, następnie – salą koncertową. W końcu przywrócona do funkcji sakralnej, gościła w swych murach papieża Franciszka w 2016 r. Do dzisiaj w świątyni stoi pod chórem papieski ołtarz, ambona i fotel, które docelowo mają się znaleźć w budującym się nowym kościele pw. Miłosierdzia Bożego w Tbilisi.

         Pobyt w katolickiej katedrze nie był zwieńczeniem bogato wypełnionego dnia. Po wyjściu z katedry naszą uwagę przykuło drzewo z niespotykanymi u nas owocami. Okazuje się, że to po prostu nieśplik japoński... Teraz już wiemy!

Wśród ulicznych ogródków, w których miejscowi kibice fascynowali się Mundialem, my podążaliśmy dalej. Tym razem ku bazylice Anczischati. Jest ona najstarszą ze świątyń Tbilisi. Pierwotny budynek, zbudowany ze starannie ociosanych kamieni, datowany jest na początek VI wieku. Nazwę „Anczischati” świątynia otrzymała w 1675 r., kiedy umieszczono w niej ikonę Chrystusa, przeniesioną tu z kościoła w Anczi.

W czasach komunizmu w Anczischati nie sprawowano nabożeństw. W murach świątyni mieściło się muzeum rzemiosła. W 1989 r. świątynia została zwrócona Gruzińskiemu Kościołowi Prawosławnemu i powróciła do swej funkcji sakralnej.

         Bazylika Anczischati była ostatnim punktem programu drugiego dnia pielgrzymki – dnia bogatego w przeżycia i treści. Czas więc na zasłużoną kolację, ale nie taką „na szybko”, o jakiej byśmy marzyli. Kolacja to w Gruzji czas biesiadowania (supra). Wraz z grupą Polaków z innego biura podróży, z grupą turystów z Izraela mogliśmy poznawać miejscową kulturę – śpiewy, tańce ludowe...

Umocnieni na ciele i duchu mogliśmy się udać na zasłużony odpoczynek.

Dzień 3  - 27.06.2018 r. /środa/

Trzeci dzień pielgrzymki rozpoczęliśmy od porannej Mszy św. w znanej nam już, z dnia wczorajszego, katolickiej katedrze. Jak co dzień Msza św. z homilią, z czynnym zaangażowaniem pielgrzymów w liturgię. Tak, jak być powinno.

I to był ostatni akcent naszego dwudniowego pobytu w Tbilisi.

Opuściwszy stolicę skierowaliśmy się na północ, aby dotrzeć do oddalonego o ok. 25 km od Tbilisi klasztoru Dżwari. Klasztor ten (Monastyr Krzyża) to wzór, z którego czerpano budując później kościoły na całym Kaukazie. Tradycja głosi, że został on zbudowany w miejscu gdzie święta Nina zatrzymała się na modlitwę i postawiła drewniany krzyż. Następnie na wzniesieniu zbudowany został mniejszy kościół, a później w latach 586 – 605 zbudowano tu świątynię, która przetrwała do tej pory. Monastyr Dżwari stał się odtąd miejscem pielgrzymek chrześcijan z całej okolicy. Monastyr wygląda dumnie tylko z daleka. Kiedy zbliżyliśmy się do niego zobaczyliśmy, że wszystkie budynki, które kiedyś zostały zbudowane, by służyć monastyrowi, są zniszczone. Także mury samego Dżwari zostały nadgryzione zębem czasu. Zachowało się kilka zdobień, które powstały na przestrzeni wieków. Widać, jak piękne było to miejsce w latach świetności. Widać też jednak, że dużo pracy przed konserwatorami, by zachować klasztor dla przyszłych pokoleń.

Wchodząc do środka, nie zobaczyliśmy tu malowideł, płaskorzeźb i bogatych zdobień. W tym miejscu króluje surowy kamień i chłód. W panującym półmroku wnętrza, zobaczyliśmy surowe ściany i ogromny krzyż na środku, dookoła którego chodzą wierni. W sumie panuje tu atmosfera dawno minionej podniosłości, ulotny zapach sacrum, który przeniósł się z całą swoją mocą niżej, za rzekę Kurę do Mcchety, do soboru katedralnego Sweti Cchoweli.

Mccheta była najstarszą stolicą Gruzji. Od III w. przed Chr. do V w. po Chr. była ona stolicą gruzińskiego Królestwa Iberii. Gdy w IV w. św. Nina przyniosła do Gruzji chrześcijaństwo, w 337 r. właśnie w Mcchecie proklamowano religię chrześcijańską, jako religię państwową. Mccheta do dziś jest siedzibą najwyższych władz Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Wprawdzie w VI w. książę Dagi przeniósł stolicę do Tbilisi, to jednak właśnie Mccheta pozostała miejscem koronacji władców Gruzji oraz ich pochówków. W 2014 r. Katolikos-Patriarcha Gruzji Eliasz II nadał Mcchecie tytuł „Świętego Miasta”.

         Tym, co nas sprowadziło na to miejsce jest Sweti Cchoweli  – kościół katedralny. Wraz z innymi zabytkami miasta katedra Sweti Cchoweli została wpisana w 1994 na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Katedra jest siedzibą arcybiskupa Mcchety i Tbilisi, sprawującego urząd Katolikosa Gruzji.

Została ona wzniesiona w latach 1010–1029 na miejscu zbudowanego w IV w. najstarszego kościoła Gruzji. Według legendy św. Nina wybrała miejsce budowy u zbiegu rzek Kury i Aragwi. Według tejże legendy Elizeusz, Żyd z Mcchety wyruszył do Jerozolimy, by bronić Chrystusa przed sądem Piłata, lecz zdążył dopiero w chwili Ukrzyżowania. Od rzymskiego żołnierza odkupił szatę Chrystusa i zabrał ją ze sobą do Gruzji. W Mcchecie oddał szatę swojej siostrze Sydonii, która otuliwszy się nią zmarła i została w niej pochowana. Na jej grobie wyrósł wielki cedr. Święta Nina poleciła, aby ściąć cedr i na jego miejscu zbudować kościół, lecz cedr nie dał się ściąć. Dopiero, gdy święta Nina modlitwą przywołała anioła, drzewo uniosło się i budowa została ukończona. Do dzisiaj, pod baldachimem wielkiego sklepienia katedry Sweti Cchoweli, znajduje się malutki kościółek zbudowany na grobie Sydonii. Nieco bliżej ołtarza głównego można popatrzeć na obudowaną „ruchomą kolumnę” z drzewa cedrowego. Wnętrze kościoła to w większości surowe ciosane kamienie, miejscami pokryte freskami, z których najstarsze pochodzą z XVI w.

         Krótki odpoczynek po nawiedzeniu katedry pozwolił smakoszom kawy podelektować się tym napojem, inni wybrali zakup czurczeli, jeszcze inni rozglądali się za modnymi magnesikami – pożądanymi pamiątkami dla znajomych. A potem... w dalszą drogę. Wyruszyliśmy wzdłuż tzw. Gruzińskiej Drogi Wojennej. Pod tym złowrogim określeniem kryje się malownicza trasa biegnąca w poprzek Wielkiego Kaukazu. Obfituje ona we wspaniałe widoki, jak i zabytki gruzińskiej cywilizacji. Gruzińska Droga Wojenna to przede wszystkim spora atrakcja dla miłośników gór. Stanowi ona główną trasę łącząca Kaukaz Południowy z regionem Północnego Kaukazu. Rozciąga się na długości 208 km pomiędzy Tbilisi i Władykaukazem (w Rosji). Szlak biegnący dzisiejszą „asflatówką” znany był już od tysiącleci. W czasach gruzińskiej monarchii wzdłuż Drogi Wojennej wzniesiono wiele fortyfikacji i wież strażniczych, których część przetrwała do dziś. Większość tych budowli powstało w XVII w., a więc według niektórych Gruzinów, nie zasługują one na miano zabytku, gdyż nie mają nawet 500 lat...

Początkowo Droga Wojenna biegnie wzdłuż rzeki Kury, a następnie wzdłuż rzeki Aragwi. Na kolejnym odcinku sporą atrakcją są fortyfikacje Ananuri z XVII w. Urokowi tutejszym krajobrazom dodają przepięknie prezentujące się w promieniach kaukaskiego słońca, turkusowe wody sztucznego Jeziora Żinwalskiego, które znajduje się tuż poniżej murów twierdzy. Nie można było przejechać bez zatrzymania się, choćby na chwilę, aby utrwalić tę baśniową krainę w kadrach filmowych lub fotograficznych.

Do twierdzy Ananuri mieliśmy wrócić w drodze powrotnej, a tymczasem nasza Droga Wojenna zaczęła się piąć po serpentynach w górę na Przełęcz Krzyżową (2379 m n.p.m.). Tuż pod przełęczą znajduje się miejscowość Gudauri, obecnie ośrodek sportów zimowych (z wyciągami narciarskimi). To miejsce naszego noclegu. Ale o odpoczynku nikt nawet nie myślał. Zapierające widoki Kaukazu mieniące się żywą zielenią drzew, bielą ośnieżonych szczytów - które stawały się nam coraz bliższe, a wreszcie zapomniany już u nas widok – ogromne stada owiec spokojnie skubiące jasnozieloną trawę na łagodnych zboczach gór... Spektakularne widoki roztaczają się szczególnie z Przełęczy Krzyżowej (Przełęcz Dżwari) na wysokości 2379 m n.p.m. Nazwa przełęczy wzięła się od krzyża wyznaczającego najwyższy punkt przełęczy. Stanął on tutaj już tysiąc lat temu za sprawą króla Gruzji Dawida Budowniczego.

Pokonawszy wysokość Przełęczy rozpoczęliśmy zjazd w dół do miejscowości Stepantsminda /dawniej Kazbegi/, położonej na wysokości 1750 m n.p.m., u stóp lodowca, nad rzeką Terek. To już prawie ostatnia miejscowość przed granicą z Rosją.

Można zapytać: skąd się wzięła ta trudna nazwa Stepantsminda, skoro wszyscy mówią o Kazbegi? Odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że tak naprawdę to właśnie Stepantsminda jest nazwą pierwotną. Pochodzi od imienia św. Szczepana, gruzińskiego mnicha, który dawno temu w miejscu dzisiejszego miasteczka założył punkt poboru opłat za przejazd szlakiem prowadzącym przez góry. W 1925 r. w czasach sowieckich nazwa została zmieniona na bardziej "cywilne" Kazbegi, a Stepantsminda oficjalnie powróciła na mapy w 2006 r.

Za cel dalszej podróży obraliśmy główną atrakcję okolicy i sztandarowy gruziński zabytek, w którym przez 150 lat był przechowywany krzyż św. Niny. Chodzi o XIV-wieczny klasztor Cminda Sameba (Święta Trójca) powszechnie określany jako Gergeti” (od nazwy wzgórza, na którym stoi). Jest położony na wysokości 2170 m n.p.m. Można do niego dotrzeć pieszo lub wjechać samochodami terenowymi - koniecznie z napędem 4x4. My wybraliśmy tę drugą opcję. Sam klasztor zdecydowanie lepiej prezentuje się na tle gór niż bezpośrednio z bliska. W licznych wydawnictwach poświęconych Gruzji właśnie ta świątynia widnieje na okładce. Bez wątpienia kościół Gergeti i okoliczne góry tworzą jeden z kilku najwspanialszych widoków na Kaukazie. Po jego wschodniej stronie znajduje się głęboka kotlina, w której leży miasto Kazbegi, zaś po przeciwnej - góruje majestatyczny, drzemiący wulkan Mkinwarcweri, czyli Kazbek (5033 m n.p.m.). Zazwyczaj szczyt ten skrywa swe tajemnice w spowijających go chmurach. Dla nas zrobił jednak wyjątek prezentując swoje śnieżnobiałe piękno w blasku czerwcowych promieni słońca.

Ubogaceni pięknem majestatu gór wyruszyliśmy w kierunku zimowego kurortu Gudauri. Zanim jednak nadszedł czas odpoczynku, po drodze czekały na nas jeszcze dwie atrakcje. Najpierw jadąc kanionem rzeki Baidarka dotarliśmy do miejsca, w którym na skalistych zboczach wypływają źródła mineralne. Miejsca wypływu tych wód łatwo rozpoznać po kolorowych minerałach, które pojawiają się na skałach. Przypomina to nieco tureckie przepiękne Pamukkale. Różni je jednak wielkość, kolorystyka i temperatura spływającej wody.

Zostawiwszy za sobą to niezwykłe miejsce, kontynuowaliśmy - a w zasadzie nasz autokar - kontynuował wspinaczkę ku Przełęczy Krzyżowej. Znaleźliśmy się znowu na wysokości 2379 m n.p.m. Nieco poniżej tego miejsca zatrzymaliśmy się przy barwnym pomniku przyjaźni gruzińsko-radzieckiej w formie półkolistego muru z naniesionymi na nim postaciami z bajek obu narodów. Czy jednak pomnik ten odzwierciedla rzeczywistą przyjaźń? Przecież do dzisiaj Rosja zajęła Gruzinom i wciąż okupuje zarówno Osetię Południową /na północy/, jak i Abchazję /na północnym zachodzie – wybrzeże Morza Czarnego/.

Tymi przemyśleniami zakończyliśmy trzeci dzień naszego pielgrzymowania. Pozostało nam tylko zakwaterowanie w czterogwiazdkowym hotelu „Inn” w Gudauri, obiadokolacja i zasłużony odpoczynek. W temacie kolacji dorzucamy nową nazwę – chinkali, czyli gruzińskie pierogi z mięsem. Przygotowuje się je w ten sposób, iż surową porcję mięsa (najczęściej mielonego, np. baraniny, wołowiny) rozrobioną z wodą umieszcza się wewnątrz kołduna wykonanego z ciasta przypominającego zarówno smakiem jak i wyglądem ciasto pierogowe. Ciastu nadaje się formę sakiewki, a następnie gotuje w wodzie, tak jak pierogi. Bulion pojawia się samoistnie, w wyniku gotowania potrawy, wydzielając się ze znajdującego się w środku kawałka mięsa. Aby spożyć chinkali należy je umiejętnie nadgryźć, wypić sączący się ze środka bulion i zakończyć zjedzeniem reszty. Smakowało!

Dzień 4  - 28.06.2018 r. /czwartek/

         Początek dnia – tradycyjny: Msza św., śniadanie, pakowanie bagaży i... w drogę. Można by powiedzieć: coraz bardziej w dół, bo o ile nasz górski hotel był położony 2.000 m n.p.m., to do kolejnego punktu musieliśmy się obniżyć o 1.000 m. Na chwilę zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym łączą się ze sobą dwie rzeki: Biała i Czarna Aragwi. Rzeczywiście różnica w kolorze wód jest widoczna gołym okiem.

Kolejne miejsce to Twierdza Ananuri z XV w. Aż do XIX w. była ona najważniejszą twierdzą na Gruzińskiej Drodze Wojennej. Jest ona otoczona dość wysokim murem. W środku poza dwoma kościołami, znajdziemy dwie wieże. Jedną z dzwonami, a drugą zwaną Sheupovari, na szczyt której udało się wejść koneserom pięknych widoków. Wieża ta znajduje się w górnej części zamku i w przeciwieństwie do pozostałych, jej podstawą nie jest koło, lecz kwadrat. Centralną część kompleksu zajmuje bazylika pw. Wniebowzięcia NMP. Przez bliskie położenie murów obronnych, nie można do końca się jej przyjrzeć, ale warto zwrócić uwagę na frontową ścianę. Na niej wykuto krzyż i piękne drzewo życia oraz różnego rodzaju inskrypcje. W środku zaś całość ozdobiona jest pięknymi freskami. W czasach ZSRR wszystkie freski zamalowano na biało, a dziś tylko nieliczne zostały odkryte.

         Pozostawiamy historyczną twierdzę, rozkoszując się jeszcze przez chwilę soczystą zielenią wzgórz, w objęcia których został złożony urokliwy zbiornik turkusowych wód Jeziora Żinwalskiego. Przed nami prawie 240 km, które dziś do wieczora zamierzamy pokonać – droga do Kutaisi, gdzie czeka nas kolejny nocleg. Póki co, nikt o tym jeszcze nie myśli. Wyruszamy najpierw na południe, niemal do końca Gruzińskiej Drogi Wojennej. Potem skręcamy na zachód i jadąc główną drogą Gruzji poznajemy tragiczną historię tego kraju.

Najpierw najnowsze czasy. Rok 2008: sąsiad z północy - Rosja dokonał agresji na tereny Gruzji. Armia rosyjska była już 30 km od Tbilisi – stolicy Gruzji. To wtedy sprzeciw przywódców Europy Wschodniej inspirowany przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pozwolił zachować niezależność Gruzji. Część kraju jest jednak nadal w rękach Rosjan: Abchazja, Osetia Południowa – którą właśnie mijamy. Przejeżdżamy głównym szlakiem komunikacyjnym Gruzji, a ok. 400-500 m na północ zaczyna się już teren kontrolowany przez Rosjan. Inaczej mówiąc Rosjanie są w stanie w ciągu minuty przejąć kontrolę nad tą strategiczną drogą. A są rzeczywiście w stanie, gdyż w samej Osetii rozmieścili 15 baz wojskowych. Przez przypadek...?

Przejeżdżając mijamy osiedla uchodźców z Osetii. Mieszkając w prowizorycznych domach muszą patrzeć na miejsca ich dotychczasowego życia, pracy, dorabiania się... - do których teraz nie mogą powrócić. Co oni mogą teraz czuć...???

         Pokonawszy ok. 100 km od wyjazdu z Ananuri docieramy do miasta Gori.

Gori było smutnym bohaterem walk w czasie wojny z Rosją w 2008 r. Miasto zostało najpierw zbombardowane przez Rosjan (zginęło ok. 60 osób), a następnie przez nich zajęte na kilka dni. Tysiące ludzi uciekło też wtedy z Gori w obawie przed wojskami rosyjskimi. Dziś Gori to ok. 60-tysięczne miasto, z rozwiniętym szkolnictwem wyższym i przemysłem.

Ale wiadomo, że Gori znane jest głównie z jednego faktu – tutaj w 1878 r., gdy miasto znajdowało się w granicach Rosji, urodził się Józef Stalin - późniejszy przywódca ZSRR, który jakże niechlubnie zapisał się w historii swojego kraju, świata i Polski. Gori jednak do dziś dumnie obnosi się ze swoim najbardziej znanym obywatelem. Główna ulica miasta to ulica Stalina, jest także plac Stalina, park Stalina, muzeum Stalina...

Monumentalnego Muzeum Stalina trudno w Gori nie zauważyć. Stoi ono w samym centrum miasta, w obrębie zielonego skweru, zwanego parkiem Stalina. Zresztą, jak go nie zauważyć, gdy każdy turysta właśnie tutaj zmierza. Muzeum Stalina, wagon kolejowy, którym jeździł Stalin oraz rekonstrukcja jego domu rodzinnego, to praktycznie jedyna atrakcja miasta Gori.

Wagon, którym po całym świecie podróżował Stalin (bał się latać, albo był na tyle nieufny), stoi obok budynku muzeum. Oczywiście dyktator miał do dyspozycji cały pociąg, ale ten konkretny pancerny wagon (ważył ponad 80 ton), był jego gabinetem i salonem sypialnym w czasie podróży. Jest tu i salon, i gabinet, i kuchnia, a nawet łazienka z wanną i prysznicem.

Nasza grupa poprzestała jedynie na obejrzeniu wszystkiego z zewnątrz, bowiem dla nas Stalin nie jest bohaterem, lecz pozostaje zbrodniarzem niegodnym naszego zainteresowania.

Kolejnym miejscem, do którego udaliśmy się było Upliscyche. Jest to oddalone ok.14 km od Gori, opuszczone starożytne skalne miasto. Założone zostało ok. 1.000 lat przed Chr. i stopniowo rozbudowywane przez długie wieki. Czasy świetności Upliscyche przypadły na ostatnie pięć wieków przed Chr. oraz pierwsze wieki naszej ery, przed nadejściem ery chrześcijaństwa.

W czasach największej świetności Upliscyche liczyło 20 tys. mieszkańców. Dziś pozostałości miasta są rozsiane na obszarze 8 hektarów, choć dla turystów nie pozostało tu zbyt wiele. Swoje zrobił czas, woda i przebyte najazdy zbrojne. To, co pozostało, w dużej części zostało ostatecznie zniszczone w 1920 r. w wyniku trzęsienia ziemi.

Upliscyche było kiedyś połączone tajnym tunelem z brzegiem rzeki Mtkwari, przepływającej u podnóża wzgórza, na którym stało miasto. Służył do ewakuacji zagrożonych mieszkańców oraz do transportu wody pitnej do miasta. My wprawdzie nie musieliśmy się stamtąd ewakuować, ale nie zrezygnowaliśmy z okazji przejścia starożytnym tunelem.

         Jadąc dalej w kierunku Kutaisi mijaliśmy po drodze ciekawe miasta specjalizujące się w różnych rodzajach rzemiosła: Khashuri – miasto hamaków, Surami – miasto słodkich placków (nazuków), Shrosha – miasto ceramiki...

Późnym popołudniem dotarliśmy do Kutaisi. Jak zaprezentowało się nam to miasto na początek? - najpierw - wysoka temperatura 400 C

- inna roślinność – palmy, dużo platanów

- styl jazdy kierowców daleki od standardów europejskich

- wszechobecne krowy spacerujące wzdłuż jezdni – obraz, który w ogóle nie dziwi miejscowych

- dużo zaniedbanych i zapuszczonych postsowieckich bloków, obok których wyrastają nowoczesne budowle

- nowy budynek parlamentu nawiązujący do futurystycznych budowli w Tbilisi. Najśmieszniejsze jest to, że parlamentarzyści najchętniej wróciliby z powrotem do Tbilisi, gdyż to tam toczy się życie, a i same dojazdy strasznie ich irytują.

Uczyniwszy małe City-Tour dotarliśmy do naszego kolejnego hotelu. Tym razem był to trzygwiazdkowy Hotel Tskaltubo Spa Resort. Idealne miejsce na dłuższy wypoczynek w nieco nostalgicznej atmosferze sanatoryjnego kurortu. Ładnie urządzony, otoczony wielkim ogrodem – parkiem, leży poza Kutaisi, niedaleko centrum Tskaltubo - miejscowości, której terapeutyczne źródła termalne znane są od wieków, a nazwa, po gruzińsku znaczy właśnie „gorąca woda”. Ośrodek został wybudowany w latach 50-tych XX w. Bywał w nim m. in. tow. Józef Stalin. Wyczuwa się do dzisiaj, że był to ośrodek wypoczynkowy dla sowieckich dygnitarzy. Dziś przeszedł w prywatne ręce i dlatego przy bramie wjazdowej nie ma już żołnierzy z karabinami.

W Hotelu Tskaltubo Spa Resort spędziliśmy kolejną noc.

Dzień 5  - 29.06.2018 r. /piątek/

29 czerwca, to uroczystość św. Apostołów Piotra i Pawła. Dla naszych parafian jest to dzień odpustu w Piotrowicach Wielkich.

A pielgrzymi...? Po śniadaniu i zapełnieniu luków bagażowych autokaru naszymi „lekkimi” walizkami, udaliśmy się na Mszę św. do katolickiego kościoła w Kutaisi. Czymś niewyobrażalnym była dla nas plątanina wszelakich kabli nad ulicami, sprawiająca nie lada problemy w przejechaniu autokarem. Po naszym przejeździe niektóre kable znalazły się na ziemi, ale „kto by się przejmował” ich zerwaniem. Dotarliśmy na miejsce naszej celebry. Gdyby ktoś spodziewał się stylowego kościoła, musiałby przeżyć wielki zawód. Kościół Katolicki w Gruzji to ułamek procenta wszystkich wiernych. Stąd i miejsce kultu jest niezmiernie skromne. Weszliśmy w jedno z podwórek, a potem do skromnej kaplicy wygospodarowanej na parterze 1-piętrowych domów, ciągnących się wzdłuż ulicy. Tam przeżywaliśmy naszą Eucharystię.

Po Mszy św. zapowiadał się raj dla naszych pań. Nika – nasz gruziński przewodnik zapowiedział półgodzinny pobyt na miejscowym bazarze. Cóż to jest pół godziny na takie przedsięwzięcie?! Stanęło więc na godzinie... Więc najpierw szybko do kantoru, aby zasoby lokalnej gotówki /lari/ nie okazały się zbyt skromne. A potem bazar... Oo... pomidory, ogórki, bakłażany, nać pietruszki... suszone owoce..., wieprzowe półtusze, ptactwo bez piór, ale za to z głowami i pazurami - leżące obok siebie, ryby, sery w całej różnorodności, czurczele... trochę chemii, jakieś namiastki obuwia przypominające zapachem naszą „chińszczyznę”... Oj chyba nie tak miał wyglądać ten bazar... Plany i marzenia o oryginalnej sukience, bluzce czy spódnicy przywiezionej z Gruzji... I tylko cisza /bo nie jęk/ zawodu zaległa w autokarze, gdy minęła umówiona zakupowa godzina. Jednak jeden z naszych pielgrzymów okazał się szczęśliwcem. Kupił klapki. Zapłacił za numer 41, a dostał numer 43. Otrzymał więcej niż zapłacił. Co to znaczy mieć szczęście!

Dzieląc szczęście jednych i rozczarowanie drugich rozpoczęliśmy realizację dalszego programu pielgrzymki. Tym razem wspięliśmy się na wzgórze leżące na wschód od miasta Kutaisi, by rozpocząć zwiedzanie monastyru Gelati.

Monastyr został ufundowany w 1106 r. przez króla Dawida IV Budowniczego. Legenda mówi, że król osobiście brał udział w budowie i tutaj również został pochowany. Według tradycji, akceptowanej również przez część gruzińskich historyków, w sekretnym miejscu na terenie klasztoru została później również pochowana, zmarła w 1213 r., królowa Gruzji Tamara. O klasztorze mówi się niekiedy, że jest to „gruziński Wawel”, w którym chcieli być pochowani królowie, poczynając od króla Dawida IV Budowniczego. Jego płyta nagrobna znajduje się w dawnej bramie wjazdowej na teren monastyru.

Monastyr Gelati składa się z kilku najważniejszych elementów: głównego kościoła Maryi Dziewicy - pierwszego chronologicznie wybudowanego na terenie monastyru, kościoła św. Mikołaja - pochodzącego z XIII w., budynku dawnej Akademii - wybudowanego w 1106 r. razem z głównym kościołem oraz dzwonnicy - pochodzącej z XII w. - jednej z najstarszych w całej Gruzji.

Do chwili obecnej w monastyrze przetrwały XII-wieczne, bardzo dobrze zachowane freski, zdobiące świątynię główną i boczne kaplice.

Przez długi czas monastyr był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim Akademia, która skupiała największych gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Wielu z nich działało wcześniej w różnych prawosławnych monastyrach poza granicami (między innymi w Konstantynopolu). Z powodu rozległej i wszechstronnej działalności Akademii Gelati, współcześni jej ludzie nazywali ją "nowa Grecja" lub "drugie Athos".

W 1994 Monastyr Gelati został, razem z katedrą Bagrati w Kutaisi, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. W 2017 roku katedrę Bagrati skreślono jednak z listy, ponieważ straciła ona na autentyczności w wyniku przeprowadzonej odbudowy. Jedziemy zatem sprawdzić to na własne oczy...

Po stosunkowo krótkiej podróży autokarem wjechaliśmy na przeciwległe wzgórze Ukimerioni w Kutaisi i zatrzymaliśmy się przed katedrą Bagrati. Niewątpliwie jest ona symbolem miasta Kutaisi i jego największą atrakcją. Budowę świątyni ukończono w 1003 r., za panowania króla Bagrata III. Pamięć o fundatorze sprawiła, że z czasem przyjęło się określenie „katedra Bagrati”, choć jej właściwa nazwa to „Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy”. Katedra należy do najwspanialszych zabytków kultury gruzińskiej „złotego wieku”.

Tragiczny dla budowli okazał się rok 1691. Wtedy zachodnie regiony Gruzji zostały ponownie najechane przez dzikie hordy Turków Osmańskich. Najeźdźcy wysadzili w powietrze centralną część świątyni. Efektem wybuchu było zawalenie się głównej kopuły i dachu.

W 2001 r. opiekę nad świątynią przejął Gruziński Kościół Prawosławny. W 2008 r. rozpoczęto rekonstrukcję katedry wbrew opinii UNESCO, która apelowała, aby nie naruszać historycznej autentyczności obiektu i pozostawić go w stanie niezmienionym jako ruinę. W 2012 r. rekonstrukcja katedry została ukończona. W rezultacie tych prac, 10 lipca 2017 r. katedra została usunięta z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO.

         Co jest lepsze: ruiny katedry wpisane na listę UNESCO, czy odbudowana katedra skreślona z listy UNESCO? Na to pytanie każdy sam musi sobie odpowiedzieć...

Opuszczając Kutaisi, po raz kolejny przejechaliśmy przez centralny Plac Agmaszenebeli, a na nim wyróżniająca się złotym blaskiem Fontanna Kolchidy. Złote figurki w kształcie koni, baranów, tygrysów i innych zwierząt na fontannie w centrum Kutaisi zaskakują wszystkich, którzy po raz pierwszy odwiedzają to miasto. Pomiędzy zwierzętami siedzi tamada (mistrz ceremonii w trakcie gruzińskiej uczty), który trzymając w ręku róg pełen wina wita przybyłych gości. Wiele osób robi zdjęcia fontanny i idzie dalej nie zastanawiając się, skąd taki pomysł na jej ozdoby. Czasem ktoś stwierdzi, że jest to kolejna gruzińska fantazja i tylko nieliczni zdają sobie sprawę z tego, że figurki są ważnym gruzińskim symbolem.

Są to powiększone, w bardzo dużej skali, kopie malutkich figurek wykonanych ze złota i brązu, które zostały znalezione podczas wykopalisk archeologicznych na terenie całej Gruzji. Oryginały powstały tysiące lat przed naszą erą i większość z nich można podziwiać w Muzeum Narodowym w Tbilisi. Są one potwierdzeniem na to, że mityczna Kolchida opływająca w złoto, faktycznie istniała na gruzińskiej ziemi, a Jazon wraz z Argonautami dobrze wiedzieli, gdzie przypłynąć na poszukiwanie skarbów /po złote runo/ - według mitologii greckiej.

         Tym „mitologicznym” akcentem zakończyliśmy pobyt w Kutaisi – drugim, co do wielkości, mieście Gruzji /ok. 150 tys. mieszkańców/. Kolejnym miastem, do którego zmierzamy jest Batumi – porównywalne wielkością do Kutaisi. Cały czas towarzyszy nam piękna słoneczna pogoda i przyjemne ciepło. Mając bieżące wieści na temat niskich temperatur w Polsce, tym bardziej wystawiamy się na słoneczne kąpiele i wcale nam niestraszne 350 C.

         Trasa z Kutaisi do Batumi to ok. 150 km. Wystarczyła nam więc jedna krótka przerwa na gruzińskie chaczapuri, kawę i toaletę, aby późnym popołudniem stanąć u bram Batumi – kurortu położonego na wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego, oddalonego ok. 15 km na północ od granicy z Turcją.

Nikogo nie dziwi, że na powitanie z miastem wybrzmiały słowa piosenki śpiewanej wspólnie przez „Filipinki” i naszych pielgrzymów:

„W swych wędrówkach przeszliśmy wiele miast
Wiele mórz i rzek, wiele gór wśród gwiazd
Ale miasto, o którym śpiewamy dziś
Milsze jest, bo z nim wiążą się nasze sny.

Batumi, ech Batumi
Herbaciane pola Batumi...”

A Batumi? Rzeczywiście powitało nas zielenią herbacianych pól pofałdowanych jak pagórki gutanowskie, zachmurzonym niebem i widokiem komunistycznych blokowisk, z których wyrastają strzelające w niebo nowoczesne budowle z czasów prezydentury Saakaszwilego.

Nasz kierowca Kacha, mistrz w swoim fachu, sprawnie dotarł do hotelu Aisi, w którym mieliśmy spędzić dwie kolejne noce. Hotel jest położony zaledwie 650 m od brzegu Morza Czarnego - kilka minut spacerem od plaży. Niektórym pielgrzymom marzył się jeszcze wieczorny spacer po obiadokolacji nad brzeg morza. Większość przegrała jednak z ciepłym deszczem, który podjął się zadania, aby odświeżyć dla nas powietrze na jutro.

Dzień 6  - 30.06.2018 r. /sobota/

         Wydaje się, że relacja z tego dnia będzie krótsza, niż z pozostałych.

Po porannym śniadaniu spożytym na 13. piętrze, wyruszyliśmy do ogrodu botanicznego w Batumi. Po deszczu nie pozostały nawet wspomnienia – pogoda wymarzona do zwiedzania – lekkie chmury, ciepło...

Ogród botaniczny w Batumi jest położony w miejscu zwanym Zielonym Przylądkiem na urwistym brzegu Morza Czarnego. Na wzgórzach, na jego terenie, rosną tysiące egzotycznych gatunków roślin ze wszystkich niemal stref klimatycznych świata.

Utworzenie w tym miejscu ogrodu botanicznego związane jest z rosyjskim botanikiem Andriejem Nikołajewiczem Krasnowem. Pierwsze prace podjęto w latach 80. XIX w., a oficjalne otwarcie nastąpiło w 3 listopada 1912 r. Przy tworzeniu ogrodu botanicznego, Krasnowowi pomagali dwaj znani ogrodnicy, którzy wsławili się też parkowymi założeniami w Batumi: Francuz d'Alphonse i Gruzin Iason Gordeziani. W czasach ZSRR ogród był jednym z największych ogrodów botanicznych w państwie - po powiększeniu zajmując powierzchnię ponad 110 ha.

Ogród botaniczny podzielono na 9 rejonów geograficznych, każdy ze specyficzną dla siebie roślinnością: Zakaukazia, Australii, Nowej Zelandii, Himalajów, Azji Wschodniej, Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Meksyku i basenu Morza Śródziemnego. Na całą kolekcję składa się obecnie 2037 gatunków roślin drzewiastych oraz wiele gatunków róż i innych kwiatów.

Było zatem co podziwiać. Ci, którzy zrezygnowali z tej fakultatywnej wycieczki wybierając opalanie, żałują podwójnie.

Po kilku godzinach spędzonych wśród nadmorskiej flory, kolejne godziny upłynęły nam na kamienistej plaży Morza Czarnego. Jednym – na spacerach, innym - na „leżeniu plackiem”, jeszcze innym - na obserwacji par nowożeńców (niekatolickich), którzy jako miejsce zaślubin wybrali sobie nadmorskie molo. Z różnymi więc odcieniami brązu wróciliśmy na chwilę odpoczynku do hotelu, a następnie – właściwie nastrojeni duchowo – wyruszyliśmy na Mszę św. Tym razem sprawowaliśmy ją w kościele pw. Świętego Ducha - najnowszym kościele w mieście. Został zbudowany w 2000 roku i konsekrowany przez Giuseppe Pasotto - Ordynariusza Administracji Apostolskiej Kaukazu. Kościół obsługuje ten sam kapłan, który odpowiada za nieliczną wspólnotę katolików w 150-tysięcznym Kutaisi.

Wcześniej katolicy w Batumi mieli do dyspozycji kościół pw. Narodzenia NMP. Teraz został on oddany Gruzińskiemu Kościołowi Prawosławnemu. Jaka była jego historia? Pod koniec XIX w. katolicy z Europy starali się o pozwolenie na budowę kościoła w Batumi. Ich prośby zostały wysłuchane w 1897 r., kiedy to bracia Zubalashvili wybudowali kościół Narodzenia NMP. Kościół powstał w stylu neogotyckim i zwieńczono go 3 kopułami. Fasadę ozdobiono gotyckimi ornamentami. Przy głównym wejściu znajdują się rzeźby św. Niny i św. Andrzeja. W latach ZSRR, budynek kościoła był wykorzystywany do różnych celów, w tym jako archiwum i laboratorium. Dopiero później budynek został oddany katolikom. Mówi się, że za zgodą papieża Jana Pawła II został przekazany Gruzińskiemu Kościołowi Prawosławnemu. W 1989 r. katedra została konsekrowana przez Katolikosa – Patriarchę całej Gruzji – Ilie II. Wracając ze Mszy św. wstąpiliśmy do tego pięknego kościoła i mogliśmy obserwować przygotowanie tamtejszych wiernych do niedzielnej liturgii w obrządku wschodnim.

Zanim zasiedliśmy do kolacyjnych stołów, zaliczyliśmy jeszcze jedną krótką wyprawę. Pojechaliśmy na ul Lecha i Marii Kaczyńskich w Batumi. Wspominaliśmy już wcześniej, że Lech Kaczyński był i jest w Gruzji osobą powszechnie znaną i szanowaną. Przyczyniła się do tego jego pomoc podczas tzw. wojny w 2008 roku między tym krajem a Rosją. Prezydent wystąpił wówczas podczas specjalnego wiecu poparcia na Placu Rewolucji Róż w Tbilisi i tam, wespół z trzema innymi głowami państw, jasno wyraził poparcie dla Gruzji. Był również inicjatorem całej tej wizyty. Dziś po katastrofie prezydenckiego samolotu Gruzini mają już ulicę Lecha Kaczyńskiego i popiersie Prezydenta w Tbilisi a od kilku lat - ulicę polskiej pary prezydenckiej - tym razem w nadmorskim Batumi. Jest to bardzo reprezentacyjna 6-pasmowa ulica, biegnąca wśród ekskluzywnych budowli wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego /ok. 200 m od morza/.

Umocnieni sobotnią obiadokolacją wyruszyliśmy jeszcze na nocne zwiedzanie Batumi z naszym przewodnikiem. Miasto skąpane w różnobarwnych światłach zrobiło na nas imponujące wrażenie. Pogoda sprzyjała nam również. O godz. 23.50 było 260 C. O tym, że życie o tej porze kwitło, nie muszę chyba nawet wspominać...

Dzień 7  - 01.07.2018 r. /niedziela/

         Poranek, jak co dzień: pakowanie, śniadanie, Msza św. w kościele Ducha Świętego i... w dalszą drogę. Dzisiaj dużo czasu spędzimy w autokarze, bo nasz nocleg jest od nas oddalony o ok. 335 km. Żegnają nas lekkie chmury płynące po niebie, muśnięcia ciepłego wiatru na „do widzenia”, herbaciane pola Batumi i melodia dźwięcząca w nas samych:
„Batumi, ech Batumi
Herbaciane pola Batumi
Cykadami dźwięczący świt
Świadkiem był szczęścia chwil...”

Tylko krowy niestrudzenie spacerujące wzdłuż jezdni, nie robią sobie nic z naszego odjazdu. Nawet nie pomachają nam ogonem na pożegnanie...

         Dłuższa niż zwykle jazda autokarem daje nam więcej czasu na wspólną modlitwę. Jak co dzień, dzisiaj również, wybrzmiały modlitwy poranne, Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP, różaniec, litania, koronka do Bożego Miłosierdzia..., a wszystko to przeplatane wdzięcznym pielgrzymim śpiewem. Dziś mieliśmy także więcej sposobności do zapoznania się z codziennym życiem Gruzji – ze szkolnictwem, wielkością płac i emerytur, ochroną zdrowia, własnością ziemi, problemami po „dzikiej prywatyzacji”, problemami z rynkami zbytu, zmianami obyczajowymi... Pytań było bez liku, a Nika – nasz przewodnik odpowiadając spokojnie przekonał nas mimochodem, że w Polsce żyje się nam o wiele lepiej niż Gruzinom w ich ojczyźnie.

         Szybko upłynęła 3,5 godzinna podróż urozmaicona krótkim postojem rekreacyjno-zakupowym. Przejechawszy ok. 210 km zatrzymaliśmy się w wiosce Ubisa położonej nad brzegiem rzeki Dzirula. Tutaj znajduje się kompleks monastyczny św. Jerzego z IX w. Kościół został wybudowany przez Giorgiego Chandzteli. Poza nim w skład kompleksu wchodzą pozostałości antycznego muru obronnego z XII wieku, a także czteropiętrowa wieża z 1141 r., w której mieszkali strażnicy. Dzwonnica oraz kilka innych budynków będących na dziedzińcu zostały zbudowane w XIV w.

W środku kościoła całe ściany razem z kopułą pokryte są wspaniałymi freskami, które do dzisiaj przetrwały w bardzo dobrym stanie. Szczególnie dobrze zachował się fresk „Ostatnia Wieczerza”, który zgodnie z inskrypcją był dziełem Damiane. W monastyrze można również zauważyć styl innych artystów. Zgodnie ze źródłami historycznymi, najstarsze freski kościoła powstały w XI w. Warto więc było się tutaj zatrzymać.

Nasza dalsza niedzielna trasa prowadziła poprzez Bordżomi - miasto uzdrowiskowe w Gruzji. Położone jest w górach Małego Kaukazu, nad znaną nam od dłuższego czasu rzeką Kurą. Miasto zostało założone w 1829 r. W latach trzydziestych XX-w. odkryte zostały chlorkowo-wodorowo-węglanowo-sodowo-wapniowe wody mineralne, mające leczniczy wpływ na drogi żółciowe i choroby przewodu pokarmowego. W czasach sowieckich miasto zyskało status modnego uzdrowiska. Miasto słynie z butelkowanej w tym uzdrowisku wody mineralnej „Borjomi” eksportowanej do ok. 30 państw (w tym także do Polski). W 2014 r. Bordżomi kandydowało do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich, jednak nie zostało wybrane, a Igrzyska odbyły się w Rosji w Soczi. Niestety – karty rozdaje „Wielki brat”.

Zbliżając się do Akhaltsikhe /Achalciche/ zauważa się zmianę krajobrazu. Mały Kaukaz nie dorównuje pięknem Wielkiemu Kaukazowi. Właśnie w tę łagodniejszą scenerię wkomponowało się miasteczko Achalciche. Miasto powstało na przełomie X i XI w. W 1590 r. miasto i całe księstwo zostało podbite przez Imperium Osmańskie, pod którego rządami pozostawało przez wiele wieków. Funkcjonował tu w tych czasach jeden z większych targów niewolników Bliskiego Wschodu. Z tego okresu pozostały budynki takie jak meczet, minaret i zabudowania pałacowe. W 1828 r. miasto i wznoszącą się nad nim twierdzę Rabati zdobyli Rosjanie.

Zamek-twierdza z XII w. przez wiele dziesięcioleci był mało znanym zabytkiem, którego teren zarósł wysoką trawą. Poważna rekonstrukcja przeprowadzona z inicjatywy rządu gruzińskiego w latach 2011-12 przyniosła zamkowi Rabati ogromną sławę. Teren twierdzy zajmuje około 7 hektarów. Jest podzielony jest na dwie części: Dolny i Górny Zamek. Dla nas bardziej interesujący okazał się Górny Zamek. W jego najwyższym punkcie znajduje się masywny zamek Dżakeli czy też Cytadela. Z jej wieży można spojrzeć nie tylko na całą twierdzę, ale i na miasto z okolicami. Nie sposób nie zauważyć także budynku meczetu Achmedije zbudowanego na wzór pierwszego kościoła chrześcijańskiego Wschodu - „Hagia Sofia” z Konstantynopola. W okresie panowania osmańskiego był to główny meczet miasta, lecz po zdobyciu Achalciche przez wojska rosyjskie w 1828 roku budynek zamieniony został w prawosławny Sobór Uspieński (Wniebowzięcia NMP).

Obecnie meczet po rekonstrukcji uzyskał złotą kopułę. Wraz z meczetem Achmedije odrestaurowano minaret i medresę – szkołę dla chłopców, która w swoim czasie posiadała bogatą, jak na tamte czasy, bibliotekę (600 ksiąg, które Rosjanie zabrali „na wieczne przechowanie”).

Gdy w 2010 r. ówczesny prezydent Gruzji Mikheil Saakashvili zadeklarował pełną rekonstrukcję ruin twierdzy Rabati, w mediach gruzińskich rozgorzała wielka debata – jak zwykle wtedy, gdy każdy uważa się za najmądrzejszego. Saakashvili kochał zmieniać architekturę Gruzji. Zawsze jego decyzje były kontrowersyjne, ale gdy coś postanowił, wówczas nie było dla niego problemów, żeby „coś postawić z niczego”. I udało się - po dwóch latach, w 2012 r., zamek oddano turystom, którzy bardzo licznie go teraz nawiedzają.

W promieniach zachodzącego słońca, również turyści z Garbowa opuścili pięknie odrestaurowany zamek zadowoleni, że mogli zwiedzić zamek, a nie oglądać jedynie jego ruiny. Pozostał czas obiadokolacji, odpoczynku..., a dla niektórych – czas odkrywania wieczornego oblicza Achalciche.

Dzień 8  - 02.07.2018 r. /poniedziałek/

Ósmy dzień pielgrzymowania rozpoczęliśmy niemal schematycznie: śniadanie, pakowanie bagaży, Msza św. – tym razem na wzgórzu niedaleko Achalciche w wiosce Arali. Można powiedzieć, że ta wioska, to katolicka wyspa w Gruzji - kraju, który jako jeden z pierwszych przyjął chrześcijaństwo. W wiosce żyje 90 proc. katolików, a w całej Gruzji jest ich tylko 1 proc.

Nad wioską góruje kamienny kościół. Obecne sanktuarium MB Różańcowej było do niedawna w rozsypce. Świątynię zburzono prawie doszczętnie w 1936 r. Została tylko dzwonnica z krzyżem. Jednak w tym miejscu mieszkańcy palili świeczki, przychodzili się modlić... Gdy przyjechały s. Benedyktynki z Włoch i szukały miejsca pod przyszły klasztor, s. Przełożona od razu podchwyciła to miejsce. Zauważyła, że tutaj czuje się wiarę ludzi, którzy przychodzą nawet do ruin, żeby się modlić. Pod koniec 2011 r. odbudowano świątynię wysiłkiem wszystkich wspólnot katolickich w Gruzji. W październiku do benedyktynek dołączyła pierwsza siostra Gruzinka.

         Opuściwszy wzgórze klasztorne, przejeżdżając obok cmentarza, poznawaliśmy tutejsze zwyczaje – inne niż u nas. Duże kwatery grobowe mają często zadaszenie. Można zapytać o cel? Otóż w Gruzji żyjący przychodzą do zmarłych, obowiązkowo przy okazji większych świąt, przynosząc ze sobą jedzenie, wino... Wznosząc przy grobie toasty wspominają zmarłych, mówią o nich, aby utrwalić ich w pamięci młodych pokoleń. A że słońce na ziemi gruzińskiej operuje dość mocno, stąd daszek przy grobie smakuje jak miód pośród potopu goryczy.

         Klimatyzowany autokar wiezie nas do miasta skalnego Vardzia /ok. 60 km od Achalciche/. Jadąc doliną rzeki Kury podziwialiśmy urokliwe dzieło Stwórcy – góry Kaukaz. Aparaty fotograficzne pracowały bez oddechu, pragnąc uwiecznić w swej cyfrowej pamięci to, co zachwycało serca fotografów. Jednak zdjęcie czy film nie odda w pełni tego, co widzi ludzkie oko i co przeżywa wrażliwe pielgrzymie serce.

Wardzia to spore miasto skalne, które jest największą atrakcją turystyczną regionu Mescheti. Ciągnie się na długości 1 km, ma 100 m głębokości, obejmuje ok. 3.000 jaskiń wykutych na poziomach 10 pięter. Do dziś zachowało się ponad 300 komnat oraz fragmenty sieci tuneli, korytarzy, schodów i systemu wodno-kanalizacyjnego. Przez lata Wardzia była jednym z głównych ośrodków kulturalno-religijnych monarchii gruzińskiej.

Wardzia powstała w zachodniej ścianie głębokiego kanionu rzeki Mtkwari /Kury/. Współczesna panorama przysporzyła jej określenia „plaster miodu”. Z daleka rzucają się w oczy setki kanciastych otworów, wyrytych w jasnej skale. Przed trzęsieniem ziemi w XIII w. cały zespół miejski był szczelnie ukryty, a do środka prowadziły zamaskowane tunele, których wyloty znajdowały się w pobliżu rzeki.

Fundatorką Wardzi była najwybitniejsza królowa Gruzji – Tamar z rodu Bagratydów. Nazwę miasta tłumaczy legenda, która wiąże jej pochodzenie z wyprawą orszaku królewskiego do Mescheti. W czasie tej podróży kilkuletnia Tamar towarzyszyła swemu wujowi – królowi Gruzji. Podczas postoju dziewczynka zgubiła się pośród skał, co niezwłocznie uruchomiło poszukiwania. Kiedy zmartwiony król (wuj Tamar) głośno wołał, usłyszał w odpowiedzi słowa dziewczynki – „war dzia”, co oznacza „jestem wujku”.

Zespół miejski Wardzi powstawał w latach 1184 - 1213. Poza oryginalną architekturą można do dziś podziwiać wspaniałe freski /z XII w./, które zdobią wnętrza świątyń. Niektóre z nich przedstawiają królową Tamar i króla Jerzego III.

Okres prosperity Wardzi przerwało tragiczne trzęsieni ziemi, które w 1283 r. zwaliło ponad 2/3 miasta. Obryw zewnętrznych ścian odsłonił imponujące struktury, które do tej pory skrywało wnętrze góry. Śmiertelny cios zadali Wardzii Persowie, którzy pod wodzą Tahmaspa I najechali Gruzję w 1551 r. Wrogie wojska zrabowały lub zniszczyły wszystkie ważniejsze ikony i dorobek materialny mieszkańców miasta. Większość miejscowych Gruzinów została wymordowana, a część uprowadzono jako niewolników.

Po odzyskaniu niepodległości przez Gruzję, po 1991 r., w Wardzii pojawiło się kilkunastu mnichów. Zajmują oni niewielką część ocalałego kompleksu. Cała reszta to otwarte dla turystów muzeum - muzeum zachwycające swoim rozmachem i ogromem trudu, który musiał być włożony, aby to skalne podziemne miasto mogło kiedyś powstać.

Zwiedzanie miasta skalnego Wardzia było ostatnim punktem na terenie Gruzji wpisanym w program naszej pielgrzymki. Po krótkim posiłku nad rzeką Kurą, pożegnani bardzo sympatycznie i nieszablonowo przez miejscowe kelnerki, wyruszyliśmy w kierunku granicy z Armenią. Gruzja żegnała nas piękną, słoneczną pogodą i bardzo przyjazną temperaturą 340 C. Nasza trasa początkowo była drogą powrotną wzdłuż malowniczej doliny rzeki Kury, a następnie skręcając w prawo obok twierdzy Chertwisi /Khertvisi/ rozpoczęliśmy ostatni, 70-kilometrowy odcinek krętych dróg górzystej Gruzji. Twierdza Chertwisi – to jedna z najstarszych fortyfikacji w południowej Gruzji. Budowę twierdzy rozpoczęto w II wieku przed Chr. Jej system obronny opierał się na stromych i grubych murach oraz czterech wieżach. W późniejszym okresie twierdzę wzmocniono wieżami i dodatkowymi zewnętrznymi murami obronnymi.

         Im bliżej granicy, tym gorzej. Droga jest na tyle zniszczona, że trzeba ją pokonywać slalomem. Domy i gospodarstwa przydomowe świadczą o panującej tutaj biedzie. Gruzja – a jakby inna Gruzja. Okazuje się, że w 60-tysięcznym gruzińskim mieście Achalkalaki leżącym ok. 40 km od granicy z Armenią, żyje 90% Ormian, którzy nawet nie mówią po gruzińsku. Wielu mieszkańców wiosek to zesłańcy z Rosji za poglądy polityczne. Nic dziwnego, że ówczesna władza nie była zainteresowana poprawą ich losu. Czy ktoś w XXI w. mógłby uwierzyć, że ludzie suszą tutaj latem na słońcu kostki bydlęcego gnoju, aby mieć opał na zimę?! Takie obrazki również widzieliśmy.

         Przygnębiającą biedę mieszkańców wiosek pozostawionych na pastwę losu, osładza nieco piękno tutejszego krajobrazu. Nie są to już skaliste góry Kaukazu, lecz równinne wypłaszczenie pokryte zielenią traw, usytuowane na wysokości ok. 2.200 m n.p.m., a w oddali wznoszące się stożki gór zamykające horyzont. Całość bardziej przypomina żyjący, niezabudowany step, utkany wielobarwnością kwiatów: żółtych, niebieskich, czerwonych, fioletowych, białych... – natury nieskażonej działalnością człowieka. Ten obraz pozostawia nam Gruzja na „do widzenia”.

         Otrzymawszy pamiątkowe pieczątki w paszportach opuściliśmy Gruzję, a pokonawszy „pas ziemi niczyjej”, z walizkami w rękach stanęliśmy u bram Armenii. Zdecydowanie inne są tutaj standardy przekraczania granic niż w Unii Europejskiej. Nam jednak niestraszne są żadne granice. Wydaje się, że tylko czas niepotrzebnie ucieka. W końcu... udało się. Byliśmy w miejscowości Bavra, w Armenii, w „Hajastanie”, jak to państwo określają sami Ormianie.

Armenia – to państwo na pograniczu Europy i Azji, na Kaukazie Południowym. Jej powierzchnia jest ponad 10-krotnie mniejsza od Polski /29 800 km²/. Zamieszkuje ją ok. 3 mln ludzi. Dodatkowo ok. 9 mln Ormian żyje na emigracji /również w Polsce/. Armenia graniczy od północy z Gruzją, od południa z Iranem i z azerską esklawą Nachiczewan, od wschodu z Azerbejdżanem, od zachodu z Turcją. Tylko Gruzja, spośród wszystkich sąsiadów jest chrześcijańska – reszta to muzułmanie. Armenia, podobnie jak Gruzja, uzyskała niepodległość w 1991 r., w związku z rozpadem ZSRR. Nie ma ona dostępu do morza. Stolicą Armenii jest obecnie Erywań – miasto, które ma 2.800-letnią historię, które od 100 lat jest stolicą kraju, a do którego jeszcze dzisiaj zamierzamy dojechać.

Tymczasem po przekroczeniu granicy witają nas zielone ukwiecone łąki poprzeplatane bogatą paletą kwitnących barw, a na horyzoncie – górskie, niezalesione pastwiska i hale. To typowy krajobraz Wyżyny Armeńskiej, która obejmuje ponad 300 tys. km2, sięgając od Gruzji, poprzez Armenię, Azerbejdżan, Turcję i Iran.

Od prawie dwóch tysięcy lat kultura Armenii opiera się na chrześcijaństwie. Władcy ormiańscy, jako pierwsi w świecie, uznali chrześcijaństwo za oficjalną religię swego państwa, co miało miejsce już w 301 r. Dość wcześnie jednak, bo już w piątym wieku, Kościół Ormiański stworzył odrębną, autokefaliczną strukturę, nie przyjmując uchwał Soboru Chalcedońskiego z 451 r. Dzisiejsi Ormianie najchętniej określają się jako Ormiański Kościół Apostolski, twierdząc, że pierwszymi ewangelizatorami Armenii byli Apostołowie św. Bartłomiej i św. Juda Tadeusz. 98% obywateli Armenii to chrześcijanie Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Ormian-katolików jest tylko 150 tys., zwłaszcza w Giumri, dokąd niebawem mieliśmy dotrzeć.

Bardzo wiele wiadomości o kraju, do którego wjechaliśmy, czerpaliśmy od Larisy - naszej nowej pani pilot. Nika opuścił nas bowiem na granicy, zostając po stronie gruzińskiej, a Larisa przejęła naszą grupę już podczas odprawy granicznej w Armenii.

Trzy i pół godziny jazdy z granicy do Erywania upłynęły na wprowadzeniu nas w rzeczywistość nowego kraju oraz na modlitewnym wymiarze pielgrzymki. Przejeżdżając minęliśmy Giumri – drugie, co do wielkości miasto Armenii /Erywań – 1,2 mln, Giumri – 146 tys., Wanadzor117 tys., Eczmiadzyn – 53 tys. mieszkańców/. Wielkim dramatem i hamulcem w rozwoju tego miasta było 9-stopniowe trzęsienie ziemi /z 7 grudnia 1988 r./, wskutek którego zginęło 25 tys. ludzi, kilkaset tysięcy straciło dach nad głową, zniszczonych zostało 130 fabryk... Pamiątką tamtego czasu są 3-piętrowe domy okładane brązowym tufem wulkanicznym, które wówczas wybudowano dla poszkodowanych.

Sprawnie i bezpiecznie dotarliśmy do hotelu Silachi w Erywaniu, gdzie mieliśmy spędzić najbliższe trzy noce. W godzinie Apelu Jasnogórskiego temperatura wynosiła 340 C. Podobno to jeszcze nie koniec osiągnięć skali termometrów...

Po obiadokolacji – odpoczynek, bo jutro znów dzień pełen wrażeń.

Dzień 9  - 03.07.2018 r. /wtorek/

Bez patrzenia w program pamiętamy: Msza św., śniadanie... nie ma pakowania bagaży... i w drogę.

Słowo „Ararat” kojarzy się chyba wszystkim z górą o tej nazwie. W te okolice wyruszamy dzisiaj. Najpierw jedziemy wzdłuż Doliny Ararackiej – jedynej równiny w górzystej Armenii. Jest to doskonałe miejsce dla rozwoju rolnictwa.

Mówi się, że Armenia, to naród u stóp góry Ararat – u stóp swojej „Świętej Góry”, powiązanej również z biblijną arką Noego. Niestety Lenin dbając o dobre stosunki z Turcją oddał właśnie Turcji część Armenii wraz z górą Ararat. „Ararat” znajdziemy w Armenii wszędzie: w nazwie słynnego koniaku, w nazwach hoteli i restauracji, na pocztówkach, plakatach, graffiti na murach. A przede wszystkim w sercu każdego Ormianina. Bo choć fizycznie jest dla nich niedostępny, to każdy i tak ma go w sercu.

Rzeczywiście dzisiaj góra prezentuje się okazale wznosząc się tryumfalnie ponad całą okolicą. Jest to uśpiony od wielu lat wulkan, którego wierzchołek pokryty jest śniegiem. Wysoka na 5.137 m góra jest najwyższym szczytem Turcji. Towarzyszy jej Mały Ararat o wysokości 3.896 m n.p.m. Można zapytać, skąd najlepiej obserwować masyw Araratu? Otóż najlepiej wybrać się do Chor Virap – klasztoru przy granicy z Turcją. Stamtąd najlepiej widoczna jest potęga Araratu. Wyższy wierzchołek wznosi się ponad 4.400 m względem otaczających górę równin – to więcej niż w przypadku Mount Everestu. Zatem we wtorkowe przedpołudnie stanęliśmy niemal na granicy armeńsko-tureckiej w słynnym klasztorze.

W Armenii niemal każdy klasztor jest ważny, wyjątkowy i szczególny. Ze względu na historię, architekturę, klasę zabytku lub religijne znaczenie. Tak już jest. I trudno żeby było inaczej.  W końcu to pierwszy kraj świata, w którym chrześcijaństwo stało się religią państwową (w 301 r.). Waga tych miejsc oparta jest o wspaniałą starożytną historię, oryginalną ormiańską architekturę i wyjątkową religijną sztukę (np. chaczkary – kamienne krzyże bogato zdobione).

Monastyr Chor Virap („Głęboki Loch”) jest związany ze św. Grzegorzem Oświecicielem - twórcą Kościoła ormiańskiego. Późniejszy pierwszy Katolikos Armenii - Grzegorz był sługą ormiańskego króla Tardata III. Rozpoczął on, jako pierwszy, nawracanie Ormian na chrześcijaństwo. Jednak to nie spodobało się królowi. Wtrącił on swego sługę do Chor Virap i kazał torturować. Grzegorz miał tam umrzeć, ale przetrwał w ciemnicy 13 lat.

Król był okrutny, ale w pewnym momencie przesadził. Historia niesie, że piękne chrześcijańskie dziewice – św. Hripsyma i jej kilkadziesiąt towarzyszek – uciekały przed prześladowaniami z Rzymu. W Armenii nie zaznały spokoju, bo król chciał posiąść piękną Hripsymę. Ta odparła, że należy tylko do Chrystusa. Wtedy król wpadł we wściekłość i ukamienował Rypsymę wraz z jej towarzyszkami. Po tym wydarzeniu zapadł na chorobę nerwową. Biegał na czterech łapach jak wilk i nocami wył do księżyca. Doradcy uznali, że może mu pomóc tylko Grzegorz Oświeciciel. Wyciągnięto go więc z lochu i rzeczywiście Grzegorz uzdrowił króla. Król Tardas z wdzięczności, przyjął chrzest i chrześcijaństwo jako religię państwową. I tak w 301 roku Armenia stała się pierwszym chrześcijańskim krajem na świecie.

Loch św. Grzegorza Oświeciciela jest do dzisiaj dostępny dla turystów. Wchodzi się do niego wąskim kominem w posadzce kaplicy, opierając się plecami o ścianę i trzymając stopni stalowej drabiny. Potem komin się rozszerza i wchodzi się do pieczary, w której żył święty. Wielu naszych pielgrzymów miało szczęście zejścia do lochu. Okazuje się, że przed nami, 17 lat wcześniej, był tu również św. Jan Paweł II – i też zszedł do miejsca uwięzienia św. Grzegorza...

W upalne południe wracaliśmy z radością do naszego autokaru, aby przez najbliższą godzinę cieszyć się dobrodziejstwem klimatyzacji. Ta godzina jazdy wystarczyła, abyśmy mogli się przemieścić z miejsca początków chrześcijaństwa do pozostałości wierzeń pogańskich - miejscowość Garni.

Już podczas jazdy można było dostrzec piękne górskie krajobrazy, które dominują na tych terenach. Garni było kiedyś rezydencją królów. Stała tu twierdza, w skład której wchodziło kilka niezależnych budynków: część mieszkalna, sala kolumnowa, łaźnie... Do dzisiaj zachowały się jedynie szczątkowe elementy. Głównym i w zasadzie jedynym obiektem możliwym do zwiedzania jest świątynia poświęcona bogu słońca Mitrze. Zaskakujące są tej w budowli wyraźne wpływy hellenistyczne. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się ogromne kolumny. To głównie one sprawiają, że budowla wygląda, jak któraś ze świątyń spotykanych w Grecji. Pierwsza świątynia została wzniesiona w tym miejscu w I w. przed Chr. To, co widzimy obecnie to rekonstrukcja powstała już w wieku XX-tym. Aby wejść do środka najpierw trzeba pokonać naprawdę wysokie schody.

Jest jeszcze coś, co przyciąga tutaj turystów – krajobraz urwistego wąwozu rzeki Azat. Trzeba przyznać, że widoki są niezwykle malownicze z każdej strony. Warto być tutaj chyba bardziej dla widoków, niż dla samej pogańskiej budowli.

Całkiem niedaleko od Garni, znajduje się inny zabytek średniowiecznej architektury ormiańskiej – klasztor Geghard, usytuowany 1.650 m n.p.m. Jest to cały zespół różnych budynków: kościołów, grobowców. Ich znaczna część jest wykuta w skale. Nazwa monastyru pochodzi od włóczni – legenda głosi, że kiedyś przechowywano tu Świętą Włócznię, przyniesioną tu przez św. Tadeusza Apostoła, a którą był zraniony Jezus wiszący na krzyżu.

Dokładna data powstania kompleksu nie jest znana. Szacuje się jednak, że pierwszy kościół wykuty w skale powstał tutaj przed 1250 r. Jest to kaplica św. Grzegorza Oświeciciela. Jej układ najprawdopodobniej uwarunkowany jest kształtem jaskini, która tu niegdyś istniała. Nieco później wzniesiono tzw. Kościół Główny, będący, jak sama nazwa wskazuje, najważniejszym obiektem w klasztorze. Jego wieżę przykrywa charakterystyczna kopuła. Wewnątrz panuje półmrok - światło dają głównie świece. Jednak mimo wszystko da się dostrzec ciekawy wystrój. Pojawia się sporo elementów rzeźbionych oraz obrazy. To wszystko tworzy nietypowy i trochę mroczny klimat.

Na terenie Geghard znajduje się też całkiem spora liczba chaczkarów - prostokątnych elementów kamiennych, na których wyrzeźbiono krzyż. Często dodatkową ozdobą się motywy roślinne i geometryczne. Chaczkary powstawały przeważnie na cześć zmarłych lub w podzięce za darowiznę dla klasztoru. Są bardzo typowe dla sztuki ormiańskiej. Można je spotkać na terenie całego kraju.

Podobnie jak w przypadku Garni, tutaj również mamy do czynienia z malowniczym krajobrazem, który ochoczo został przez nas uwieczniony na zdjęciach.

         Wszystko to sprawia, że klasztor Geghard jest ulubionym miejscem ślubów. Przez krótki czas naszego pobytu, byliśmy świadkami dwóch takich uroczystości. Skoro jednak nikt nas nie zaprosił na wesele, z konieczności wróciliśmy do naszego hotelu, aby na koniec dnia posilić swoje spieczone słońcem ciała, specjałami ormiańskiej kuchni ozdobionej smętnymi dźwiękami ich instrumentów - duduków.

Dzień 10  - 04.07.2018 r. /środa/

Początek dnia identyczny jak wczoraj: Msza św., śniadanie, wyjazd... Dokąd tym razem? Główny cel dzisiejszego pielgrzymowania to Eczmiadzyn - historyczna siedziba katolikosów, czyli najwyższych zwierzchników tego kościoła. Jeżeli by robić porównania z Polską, to odpowiednik Gniezna, jako historycznej stolicy prymasów. Lepsze jednak, z uwzględnieniem różnicy skali, jest porównywanie z Watykanem. Mówi się, że Eczmiadzyn - to „Mały Watykan”. Zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się w ważnym historycznie miejscu – w kościele oraz klasztorze św. Hripsime. Należy on do zespołu klasztornego Eczmiadzyn, chociaż znajduje się poza ścisłym jego obszarem, na terenie miasta Wagharszapat. Od 2000 r. jest na Liście  Dziedzictwa UNESCO.

Kościół ten został zbudowany w 618 r. /w tym roku świętuje 1.400 lecie!/ na miejscu śmierci tej mniszki – męczennicy, która odrzuciła zaloty zarówno cesarza Dioklecjana, jak i króla Armenii Tardata III - tego, który wprowadził w Armenii chrześcijaństwo, jako religię państwową.

Kościół ma piękną bryłę. Został wzniesiony na planie kwadratu, z centralnie umieszczoną kopułą na planie szesnastokąta. Cała świątynia wykonana jest z miejscowego, różowego kamienia tufowego.

Wewnątrz, poza pięknymi stropami, uwagę przyciąga ołtarz z 1741 r. z obrazem pięknie uśmiechającej się Maryi z Dzieciątkiem. Na przodzie lewej nawy znajduje się symboliczny, nawiedzony również przez nas, grób św. Hripsime.

         Udajemy się w naszym pielgrzymowaniu do Eczmiadzynu. Dla wierzących Ormian jest on tym, czym dla nas Watykan. Tam rezyduje głowa Apostolskiego Kościoła Ormian – Katolikos. Długa i ciekawa jest historia tego miejsca. Gdy w 301 r. król Tardat III ogłosił chrześcijaństwo religią państwową Armenii, rozpoczął wraz ze swoim chrzcicielem budowę klasztoru i świątyni. W miejscu, które według legendy wskazał św. Grzegorzowi we śnie sam Jezus Chrystus. Nazwano je „Edż Miacin”, co znaczy Miejsce Zstąpienia Niepokalanie Poczętego. Pierwszą katedrę ukończono w roku 303. Była, podobnie jak inne obiekty zespołu klasztorno-katedralnego, wielokrotnie przebudowywana, poczynając od początku VII w. Wówczas też wzniesiono w pobliżu, istniejące nadal, klasztory i świątynie poświęcone mniszkom – męczennicom: w 618 r. - św. Hripsime /, w którym byliśmy przed chwilą/ i w 630 r. - św. Gajane /dotrzemy tam niebawem/. Do ważniejszych dat w dziejach eczmiadzyńskiej katedry należy wzniesienie przy niej w poł. XVII w. trzykondygnacyjnej dzwonnicy, a także pokrycie wnętrza katedry freskami - co w świątyniach ormiańskich należy do rzadkości. Freski prezentują się imponująco. Od czasu wzniesienia pierwszej katedry zmieniła się ona znacznie. Zresztą i aktualnie przechodzi remont. Mimo remontu wnętrze katedry olśniewa pięknem.

Obecnie na teren klasztoru i katedry wchodzi się przez wysoką bramę – ścianę z ołtarzem polowym, a dalej do świątyni prowadzi aleja z licznymi "kamiennymi krzyżami" - chaczkarami.

Minąwszy świątynię można dojść do pałacu Katolikosa. Niestety wąskie ramy czasowe nie pozwoliły nam, tym razem, wybrać się do niego na audiencję.

Zamiast tego wybraliśmy się do kościoła św. Gajane. Droga od bramy głównej Eczmiadzynu zajęła nam dosłownie kilka minut spacerem. Na wprost klasztoru znajduje się mały cmentarz z bardzo starymi kamiennymi nagrobkami. W trzynawowym kościele bez trudu mogliśmy odnaleźć kryptę nagrobną św. Gajane. Można do niej wejść po prawej stronie ołtarza z bardzo łagodnym wizerunkiem Matki Bożej z Dzieciątkiem. Piękne są te maryjne obrazy. Można by się w nie godzinami wpatrywać, kontemplując słodkie i pełne dobroci oblicze Bogarodzicy.

Jest jednak dla nas rzeczą niezrozumiałą, że nasz pobyt w kościołach próbuje się sprowadzić do zwiedzania. Również tutaj próba wspólnej modlitwy różańcowej spotkała się z reakcją służb porządkowych. Wydaje się, że to kościół jest najwłaściwszym miejscem modlitwy. Jak widać – wydaje się... Nie wszystko jesteśmy w stanie pojąć.

Trzeba więc wracać do stolicy. Po drodze przed naszymi oczyma roztacza się majestatyczny widok na górę Aragac. Choć nie zajmuje ona w sercach Ormian takiego miejsca jak Ararat, nie można przejść obojętnie obok faktu, iż jest to obecnie najwyższy szczyt nie tylko Armenii, ale także całego Małego Kaukazu. Wysokość najwyższego szczytu /góra ma aż cztery wierzchołki/ wynosi 4.095 m. n.p.m.

Wysoko nad Erywaniem wznosi się Jaskółcza Twierdza – Cicernakaberd /1.824 m n.p.m./. Widać stąd nie tylko sporą część miasta, ale też Aragac oraz święty dla Ormian Ararat - wznoszący się tuż przy granicy, po tureckiej stronie. Duży teren. Płaski szczyt wzgórza, a na nim charakterystyczna iglica. Dostrzeżemy ją z daleka, z wielu miejsc Erywania. Pomnik upamiętniający ludobójstwo Ormian – bo do tego miejsca dotarliśmy -  wzniesiono późno, dopiero w 1965 r. Wcześniej władze ZSRR nie wyrażały zgody. Moskwie nie zależało na upamiętnianiu wydarzeń z początku XX wieku. Nie chciano też drażnić południowego sąsiada - Turcji.

Jednak w 1965 r. zbliżająca się pięćdziesiąta rocznica Zagłady sprowokowała olbrzymie demonstracje, pierwsze tego typu w ZSRR. Ludzie wyszli na ulice, stanął cały Erywań. Domagano się pamięci. I Moskwa ustąpiła. Pewnie oceniono, że łatwiej będzie wybudować pomnik, niż wysyłać czołgi i tłumić społeczny ruch. Rozpisano konkurs, który wygrali ormiańscy architekci Kałaszjan i Chaczatrjan. Budowa trwała kilka lat.

Najważniejszym miejscem mauzoleum jest wieczny ogień. Otoczono go dwunastoma kamiennymi blokami, które symbolizują prowincje dawnej Armenii. Tutaj składa się kwiaty i zatrzymuje na modlitwie. Z prawej strony ustawiono smukłą iglicę o wysokości 44 metrów. Z lewej zbudowano prosty mur, na którym umieszczono nazwy miejscowości, z których pochodziły ofiary ludobójstwa. Wzdłuż muru znajdują się groby pięciu generałów armii Armenii, którzy zginęli w wojnie z Azerbejdżanem o Górny Karabach /lata 90-te XX w./.

W pobliżu wzniesiono też nieduże muzeum. Na ekspozycję składają się wielkoformatowe reprodukcje zdjęć ukazujących sytuację Ormian na terenie Imperium Tureckiego oraz sam proces ludobójstwa. Przerażające...

Tuż obok wejścia do muzeum powstał niewielki świerkowy zagajnik. Władze Armenii proponują posadzenie drzewka dostojnikom składającym wizyty w Erywaniu. Polskie wycieczki oglądają świerk papieża Jana Pawła II. Tuż obok jest drzewko Putina, Miedwiediewa i Kwaśniewskiego...

Najwięcej odwiedzających przybywa tutaj na 24 kwietnia. Wtedy odbywają się też oficjalne, państwowe uroczystości. Kwietniową datę przyjęto jako symboliczny początek ludobójstwa. Właśnie tego dnia, w 1915 roku w Stambule aresztowano i wymordowano przedstawicieli ormiańskiej inteligencji. Wtedy ruszyła nieludzka machina śmierci. W sumie, w ciągu kilku lat planowej eksterminacji, zabito półtora miliona Ormian.

W 1939 r. Adolf Hitler nawiązał do tego faktu w tzw. cytacie armeńskim, wydając rozkaz ataku na Polskę: „Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; liczy się szybkość i okrucieństwo. Kto dziś pamięta o rzezi Ormian?...”

Kolejny punkt zwiedzania Erywania - to wytwórnia koniaku ArArAt.

Jako jedyny na świecie, trunek ten dostał pozwolenie od Francji na posługiwanie się zarezerwowaną nazwą "koniak". Ormiański koniak jest bardzo wysokiej jakości. Większość eksportowana jest za granicę, głównie do Rosji. ArArAt jest wytwarzany według metody tradycyjnej, z najlepszej jakości białych winogron. Na żyznych ziemiach Armenii uprawia się kilka rodzajów winogron, dzięki czemu można uzyskać niepowtarzalny smak i aromat alkoholu. 

Koniak leżakuje przez kilka lat w beczkach. Fachowcy robiący beczki, są w stanie stworzyć jedną beczkę w ciągu dnia. Specjalnie dobrane drewno jest odpowiednio przygotowywane i łączone. Nie używa się do tego gwoździ. Jedynymi metalowymi elementami są zewnętrzne obręcze spajające deski. 

Koniak leżakuje w beczce najkrócej 5 lat. Ten najmniejszy okres pozwala mu wydobyć z drewna najlepszy bukiet smaku i aromatu. Po tym czasie można go butelkować. Najstarszy koniak ma już 113 lat i pochodzi z 1902 roku. Jego wartość jest niemalże bezcenna. 

W wytwórni znajdują się pamiątkowe beczki należące do ważnych osobistości, wśród których można znaleźć dobrze nam znane nazwiska: Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego, Bronisława Komorowskiego. Ok. 400-litrowe beczki należą do nich. My zastanawialiśmy się, czy oby zawartość niektórych beczek nie została przypadkiem uszczuplona przez właściciela???

Ni stąd ni zowąd, pojawia się w moich myślach Maksym Gorki. „Łatwiej jest wspiąć się na górę Ararat, niż wydostać się z piwnicy fabryki Ararat”. Kto choć raz tu był, ten wie, o czym mowa.

Jeszcze tylko krótka wizyta w pracowni malarskiej, później niekończące się godziny obiadokolacji, dla niektórych nocne spacery po bajkowo oświetlonym Placu Republiki...
„I tak minął poranek i wieczór” dziesiątego dnia pielgrzymki.

Dzień 11  - 05.07.2018 r. /czwartek/

Przedostatni dzień pielgrzymki rozpoczęliśmy prawie jak zwykle. Tym razem po śniadaniu wyruszyliśmy na Mszę św. do Ormiańskiego Centrum Katolickiego w Erywaniu. Wspominaliśmy już wcześniej, że Armenia - kraj, który jako pierwszy uznał chrześcijaństwo za religię państwową /301 r./, równie wcześnie utracił jedność z Rzymem /451 r. – nie przyjmując uchwał Soboru Chalcedońskiego/. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy w Chalcedonie obradował Sobór Kościoła Powszechnego toczyła się wojna z Persją. Była to pierwsza w historii wojna w obronie chrześcijaństwa. Z powodu tej właśnie przeszkody ormiańscy biskupi nie dojechali do Chalcedonu. Konsekwencją stało się rozdzielenie Kościoła ormiańskiego od Kościoła powszechnego. Oficjalnie nastąpiło to sto lat później, w 554 r., kiedy to Ormianie na synodzie w Dwinie odrzucili postanowienia Chalcedonu, potępiające monofizytyzm. Pozostała jednak część biskupów, którzy uznawali nad sobą zwierzchnictwo papieża – biskupa Rzymu. Ponadto w 1473 r. część Ormian uznała Rzym za głowę Kościoła. Stąd dzisiaj możemy mówić o wspólnocie Ormian-katolików. Jest to wspólnota licząca ok. 150 tys. wiernych. Posługuje wśród nich 1 biskup i 13 kapłanów, którzy podlegają patriarsze Libanu – utrzymującemu jedność z papieżem.

Bezpośrednio po Mszy św. pojechaliśmy na Kaskadę, czyli centrum sztuki współczesnej Gerarda Cafesjiana.Jej budowę rozpoczęto w 1971 r. i przerwano w 1980 r. Miejscem tym oraz obiektem zainteresował się Gerard L. Cafesjian (1925-2013) urodzony w Nowym Jorku Ormianin, biznesmen i filantrop. Gruntowną przebudowę Kaskady i dostosowane jej do nowych potrzeb zaprojektował nowojorski architekt David Hotson. Zrealizowano ją, kosztem ponad 35 mln USD, w latach 2002-2009, tworząc jedno ze znaczących muzeów i centrów sztuki współczesnej w tej części świata.

Kaskada składa się z pary szerokich /po 572 z każdej strony/, kamiennych schodów wspinających się na górskie zbocze ponad 300 m w górę. Na pięciu kolejnych poziomach znajdują się platformy, a na nich usytuowano fontanny i wyeksponowano rzeźby. M.in. ogromna kamienna głowa mężczyzny wychylająca się z sadzawki fontanny, trzy wielkie, współczesne ormiańskie chaczkary...; na innym poziomie – duże figury ćwiczących gimnastyków, wykonane z nierdzewnej stali.

Idąc ku szczytowi, lekko po lewej stronie za Kaskadą można zobaczyć muzeum Charlesa Aznavoura – piosenkarza francusko-ormiańskiego. Artysta sam przeciął wstęgę muzeum podczas ceremonii otwarcia w dniu 7 października 2011 r. Uczestniczyli w nim francuski prezydent Nikolas Sarkozy i ormiański prezydent Serzh Sargsyan.

U stóp Kaskady można oglądać współczesne postacie z brązu autorstwa Kolumbijczyka Fernando Botero. Szczególną uwagę zwraca „Kobieta paląca papierosa”. To bardzo „puszysta”, leżąca na brzuchu kobieta trzymająca w palcach długi papieros. W innym miejscu stoi, również dzieło tego artysty, „Rzymski wojownik” - nie mniej „puszysty”, muskularny, w hełmie, z tarczą i pałką. Są to jednak tylko przykłady, bo do oglądania w Kaskadzie jest naprawdę wiele.

Nie poprzestajmy na zachwycie nad tym miejscem. Oto przed nami kolejny cud natury  - Jezioro Sewan. Jest ono jednym z największych górskich jezior świata, a na pewno największym jeziorem Armenii /1.250 km2/. Jest położone na wysokości prawie 2 tys. m n.p.m. Spływa do niego 28 rzek, a wypływa tylko jedna. Będąc "perłą Armenii" jest magnesem przyciągającym wielu turystów. Ze względu na wysokość, woda w jeziorze nawet latem jest zimna. Nie jest to zatem najlepsze miejsce na plażowanie. Ale za to widoki i przyroda urzekają. Nad brzegiem jeziora można znaleźć kilka rewelacyjnych zabytków, w tym klasztor Sewanawank. Stoi on na półwyspie – przed obniżeniem poziomu wody jeziorabyła to wyspa – na jego północno-wschodnim brzegu, ok. 70 km od stolicy. Stąd rozpościera się jeden z najładniejszych widoków na jezioro.

Według legendy nazwa ta (Sew Wank) oznacza „Czarny Klasztor”, w podwójnym znaczeniu tego określenia. Ze względu na szaro-czarny kolor tufu wulkanicznego, z którego wzniesiono tutejsze świątynie, ale także jako miejsce „zsyłki” mnichów za różne przewinienia.

Klasztor stoi na kilkudziesięciometrowej wysokości wzgórzu nad jeziorem. Z dawnego monastyru zachowały się dwa piękne kościoły w prostym, klasycznym stylu staroormiańskiej architektury sakralnej Zbudowane zostały one na planie krzyża greckiego zakończone centralnymi, szpiczastymi kopułami ustawionymi na ośmiokątnych bębnach, pokrytymi płaskimi cegłami. Jeden – św. Jana Chrzciciela z 305 r.!!! /budowany przez św. Grzegorza Oświeciciela/, drugi – św. Apostołów z 874 r. Pomiędzy nimi – pozostałości zniszczonego kościoła Zmartwychwstania.

Wewnątrz obu istniejących kościołów, obok nich oraz w kilku innych miejscach kompleksu, znajduje się duży zbiór starych chaczkarów - kamiennych krzyży wykutych w dużych płytach, niekiedy bardzo ozdobnych, z dodatkowymi elementami. Najbardziej intrygujący i kryjący bogactwo teologiczne jest chaczkar ustawiony w lewym transepcie kościoła św. Apostołów.

         Ostatnim punktem odwiedzonym przez nas w Armenii /poza programem/ był nowowybudowany kościół św. Grzegorza Oświeciciela w Erywaniu - katedra Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Jest to jeden z ważniejszych kościołów ormiańskich. Został on zbudowany na 1700-lecie wprowadzenia chrześcijaństwa w Armenii (budowę ukończono w 2001 roku). W kościele, niedaleko wejścia głównego, pod ozdobnym baldachimem, znajdują się relikwie św. Grzegorza Oświeciciela. Mieliśmy możliwość ucałowania relikwii tego, który otworzył Armenię dla Chrystusa.

Z okazji 1700-lecia chrztu Armenii, papież Jan Paweł II przekazał Kościołom ormiańskim relikwie św. Grzegorza Oświeciciela. Najpierw - 11 grudnia 2000 r. katolikosowi Gareginowi II – zwierzchnikowi Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego podczas jego wizyty w Rzymie, potem -18 lutego 2001 r. ormiańskokatolickiemu patriarsze Cylicji Nersesowi Piotrowi XIX (fragment czaszki - relikwię przechowywaną dotąd w Neapolu).

I to właśnie Jan Paweł II konsekrował w 2001 r. katedrę św. Grzegorza Oświeciciela w Erywaniu.

Tym akcentem bliskim naszym sercom kończymy armeński etap naszej pielgrzymki. Pogoda staje się dla nas łaskawsza – już nie 450 C, lecz tylko 370 C /g.17.00/. Pozostaje jeszcze na dziś obiadokolacja /nieco krótsza niż zwykle/, pakowanie bagaży i krótki odpoczynek.

Dzień 12  - 06.07.2018 r. /piątek/

         Wydarzenia toczą się szybko:
- g. 1.00 – pobudka
- g. 2.00 – odjazd na lotnisko

- g. 4.40 – planowany start

- ok. g. 6.00 – rzeczywisty start.

Po ponad 3,5 godzinnym locie i zmianie strefy czasowej, ok. g. 7.30 wylądowaliśmy szczęśliwie w Warszawie. Pozostał tylko transfer do Garbowa połączony z modlitwami, które wypełniały również każdy pielgrzymkowy dzień. A na zakończenie – Msza św. dziękczynna za dar i szczęśliwy przebieg pielgrzymki.

W garbowskiej świątyni, bardzo młodej w porównaniu z zabytkami Gruzji i Armenii, wypowiedzieliśmy wspólnie „Deo gratias”. Dziękujemy również wszystkim, którzy tworzyli wspaniałą atmosferę pielgrzymkowej wspólnoty.

Południowy dźwięk garbowskich dzwonów oznajmił uroczyście, że czas pielgrzymki ‘2018 r. do Gruzji i Armenii – najstarszych krajów chrześcijańskich - dobiegł końca.

         Przed nami Ziemia Święta i Jordania. Do zobaczenia więc na pielgrzymim szlaku.

 

ks. Zenon Małyszek – opiekun duchowy.